wtorek, 2 lipca 2013

Rozdział pierwszy


Na początku był Chaos, a z chaosu... o to początek, który obiecano :D Przepraszam was za czcionkę, miejscami jest mniejsza ale ona rządzi się własnym życiem, ilekroć by jej nie poprawiać, po edycji wyłazi z niej złośnica.

Miłego czytania :3         

                            
Powroty i przewroty



Violetta



    Wyłączyłam suszarkę, wygodniej rozsiadając się na łóżku i zaczesując włosy do przodu, żeby je wyprostować. Nagle za kurtyną loków zobaczyłam przemykającą złoto-miodową plamę. Kierowana doświadczeniem od razu odłożyłam prostownicę.
     Przy drzwiach siedział Rafa, z zapałem waląc ogonem o podłogę. Zawsze chciałam mieć cocker spaniela, co oczywiście przez ciągłe podróżowanie wcześniej nie było możliwe. Czasem po cichu nazywałam go lion, na cześć dawcy tego małego demona. Muszę przyznać, że nikt i nic włącznie z Jade nie urozmaicało mi tak życia domowego jak ten szczeniak. Miał interesujące zwyczaje, np zjadania pozornie niejadalnych rzeczy; co kilkakrotnie zaowocowało wizytą u weterynarza, lizania po twarzy w najmniej spodziewanych momentach i szczekania na pilota od telewizora. Nie da się też nie wspomnieć o jego niezwykłych mocach, które sprawiają że potrafi wskoczyć na szafkę w kuchni i wylizać dokładnie wszystko, co Olga przygotowała na obiad. Chociaż podejrzewam, że to Ramallo go tego nauczył, w zemście za jakiś tajemniczy czyn gospodyni. Ostatnio po takim zdarzeniu wyjątkowo nie miała żadnej potrawy w spiżarni, i musieliśmy zamówić pizzę, co dla niej było jawną obrazą i omal nie wpędziło Olgi w depresję. Mimo to wiedziałam, że kochała Rafę równie mocno jak ja i czasem, kiedy "nikt nie widzi" odkładała mu do miski różne smakowite kąski. 






    Nigdy nie miałam obowiązków oprócz nauki, pojęcia sprzątania, gotowania, odkurzania były mi obce, ale Rafa już jest jednym wielkim chodzącym obowiązkiem. Trzeba go wyczesywać, żeby nie zostawiał wszędzie sierści, w razie potrzeby posprzątać, wyprowadzić na spacer i umyć. León śmiał się czasem, że pachnę jak szampon dla psów. Ale chyba przez to kochałam tego szczeniaka jeszcze bardziej, wiązał się z nowym doświadczeniem życiowym i nauczył mnie odpowiedzialności za coś żywego. W dodatku trudno o bardziej nieprzewidywalne stworzenie.
   Rozłożyłam ramiona, więcej zachęt nie potrzebował; wskoczył na mnie z rozpędem i przewrócił na łóżko, jakby koniecznie chciał pokazać, że jest już trzykrotnie cięższy niż w święta. Chwilę potarmosiłam jego psi łeb, wylizał mnie po twarzy więc odsunęłam go na wyciągnięcie ręki, z rozbawieniem stwierdzając, że lew angielski robi to częściej niż hiszpański. 
     Spojrzałam na zegarek, z niepokojem stwierdzając, że zostało mi już niewiele czasu na przyszykowanie się do wyjścia. Podbiegłam do szafy, szklane drzwi przy otwieraniu zaskrzypiały delikatnie, przypominając mi, że miałam wspomnieć o tym Ramallo, żeby zamówił fachowca, który coś z tym zrobi. Przez następne kilka minut przetrząsałam półki, drewniane wieszaki postukiwały o siebie, wzmagając moją irytację. Nie mogłam znaleźć niczego odpowiedniego do okazji. Było nią spotkanie z producentem telewizyjnym, potencjalnym sponsorem studia On Beat, który sam zgłosił się do Antonia. Mimo Youmix, zmiany nazwy i promocji w postaci koncertu, studio pozostawało w trudnej sytuacji finansowej, i jeśli spotkanie się powiedzie, otrzymamy ogromną szansę, zwłaszcza dzięki potencjałowi, jaki niesie branża tego pana, który w promocji naszej szkoły zobaczył własny dochód.
   Iñaki Terreño, bo tak nazywał się ten producent, zaprosił kadrę nauczycielską szkoły, a także mnie, Ludmiłę, Natalię i Leóna na kolację do Divino Montaña, niemożliwie drogiej restauracji w samym centrum Buenos Aires. Byłam w niej wcześniej dwa razy z tatą, mimo że, jak sam twierdził, tamtejsze ceny to zwyczajny zbytek, bajońskie sumy na mikroskopijne porcje, tym bardziej, że można zjeść niemal równie dobrze w domu. Pan Terreño był właścicielem dużej, prywatnej stacji telewizyjnej na kablówce, o nazwie Ros5. Wciąż niektórym z nas trudno przychodziło uwierzyć, że taka szycha mediów zainteresowała się małą szkołą wokalną na obrzeżach Buenos.
   A zwłaszcza tym, którzy nie zostali zaproszeni na tę kolację. Oczywiście, że nie mogła pójść tam cała szkoła, ale mogłoby się zdawać, że nie do wszystkich dociera ten fakt, dlatego w naszej grupie od dwóch dni panowała nieco ciężka atmosfera, podobna jak po odejściu Pabla ze studia. Antonio powiedział nam, że powinniśmy się czuć wyróżnieni, że zapewne producent zobaczył naszą czwórkę w YouMix, ale miałam przykre podejrzenie, że ma to raczej związek z nazwiskami niż z talentem. Ojciec Naty pracował jako dyplomata króla Hiszpanii, natomiast ojcowie mój, Leóna i Ludmiły, doskonale prosperującymi na rynkach swoich branży biznesmenami.
   Nie mogłam wobec tego iść tam w jeansach, poczułam wstyd zaledwie wyobraziwszy sobie sytuację, w której na oczach pana Terreño zostaję wyproszona z restauracji przez nieodpowiedni strój, bo takie rzeczy się zdarzają w tych najdroższych lokalach, które stać na selekcję klienta. Po raz pierwszy od grudnia, od trzech miesięcy pomyślałam, że przydała by mi się Jade. Może i pozostawała wiedźmą, ale wiedziała co to elegancja.
   W dodatku chciałam wyglądać możliwie najlepiej, ponieważ przed wejściem mieliśmy spotkać się z Leónem. Nie widziałam go od tak dawna! Ostatnie trzy tygodnie, kiedy był na wakacjach, zdawały się miesiącami, tym bardziej, że zeszliśmy się z powrotem dopiero pod koniec stycznia. Spędziliśmy ze sobą jako para ledwie tydzień, a już musiał wyjeżdżać. To miała być chyba jakaś paskudna ironia, kara za moje niezdecydowanie. Straszliwie za nim tęskniłam, niemal obsesyjnie rozmyślając, co teraz robi, co je, czy dobrze się czuje, czy jest mu wygodnie i czy nie jestem wariatką. Nie mogłam się doczekać, aż go dotknę, przytulę, usłyszę.  Nie zniosłabym, gdyby go tam nie było, zmuszona poczekać jeszcze choć jeden dzień dłużej.
   Nagle trafiłam na białą sukienkę, bez dekoltu, co rzeczywiście było trochę w stylu Jade, z rozkloszowanym dołem, muślinowym materiałem i górą pokrytą drobniutką, misterną koronką, przeplataną złotą nicią. Przesunęłam między palcami materiał, rozkoszując się jego miękkością i delikatnością. Zniosłam ją tu miesiąc temu ze strychu, planując założyć ją na kolację u rodziców Leóna, z której nic nie wyszło. Należała do mojej mamy, wiem tylko tyle, że miała ją na którymś bankiecie w ambasadzie Hiszpanii, gdzie została zaproszona, żeby zaśpiewać. Przypomniało mi się, że miała wtedy dziewiętnaście lat, niewiele więcej ode mnie teraz. Poczułam lekkie wzruszenie, jak zawsze, gdy natrafiałam na jakieś wspomnienie o mamie. Nie zastanawiając się przymierzyłam kreację, z zadowoleniem stwierdzając, że leży idealnie, jak sukienka z przyjęcia na moje siedemnaste urodziny. 

 oczami Rafy


Rafa patrzył uważnie, jakby oceniająco, po czym przetoczył się po gwieździstej narzucie na moim łóżku, układając się na plecach i nadal obserwując, zupełnie jakby chciał mnie obejrzeć z każdego punktu widzenia, wywołując tym moje rozbawienie. Z pewną ulgą, jaką, uwaga, przyniosła mi milcząca aprobata mojego psa, wzięłam się za fryzurę, decydując się na mocny, wysoki kok, i delikatnie narysowałam na powiekach kreskę złotą kredką, okraszając kości policzkowe pudrowym różem.
   Za dziesięć minut miała się zjawić Angie, więc w pośpiechu zaczęłam szukać marynarki. Kiedy ją zakładałam, coś brzęknęło o podłogę i potoczyło się pod łóżko- guzik. Lion natychmiast ruszył jego śladem, więc rzuciłam się żeby go złapać przed szczeniakiem,  woląc nawet nie myśleć, jakie by były tego skutki. Ostatnim czego potrzebowałam, było teraz spóźnienie z powodu psiej lewatywy. 
   Zbiegłam na dół, poszukując Olgi. Nie było jej w kuchni, może wyskoczyła po jakieś rzeczy pierwszej potrzeby do domu, więc przeszukałam szuflady, już po chwili znajdując igłę i nić. Spróbowałam poradzić sobie z małym draniem, ale moje palce nie radziły sobie z zadaniem.
   Wtedy usłyszałam jakiś dziwny dźwięk, dochodzący z pokoju Ramallo. Jego też nie powinno być w domu, ponieważ załatwiał sprawy taty w czasie jego nieobecności. German Castillo był teraz w Zurychu na dwutygodniowej delegacji biznesowej, więc Ramallo miał roboty po łokcie.
    Stanęłam przed drzwiami jego pokoju, z lekkim dreszczem strachu popychając drzwi i wpadając do pomieszczenia.
    Dobra i dziwna wiadomość. Dobra; żadnych włamywaczy, umeblowanie z postaci dużej szafy w kolorze dębu, z lustrzanymi drzwiami, stojącej obok komodzie w tej samej barwie, kłócącej się z szafą przez mosiężne, pozłacane uchwyty od szuflad i szerokiego łóżka w dawnym stylu, pozostało na miejscu, nieuszkodzone ani nienawiedzone przez żadnego nieproszonego gościa. Czerwona kanapa, jedyny prawdziwie nowoczesny akcent w tym pokoju nie ruszył się ze swojego miejsca pod szerokim oknem, nie wyglądało też, żeby ktoś się za nią ukrywał. Nawet lampka z brązu w kształcie figurki buddy z kloszem na głowie pozostawała na małym nocnym stoliku, włączona, rzucając na wszystko lekkie światło, więc pokój otaczał przyjemny półmrok. Żaden bałagan ani uszczerbek nie naruszał skromnego, pozbawionego zbędnych ozdób dostojeństwa tego miejsca. Gdyby byli tu jacyś włamywacze, słysząc mnie zbiegającą na dół, ukryliby się w najbliższym pokoju. Odetchnęłam z ulgą; była tu tylko jedna osoba, ale z pewnością nie była włamywaczem.
   A teraz ta dziwna. Otóż Ramallo, w momencie kiedy wpadłam bez ostrzeżeń do jego królestwa, siedział na kanapie w dresie i jaskrawoniebieskiej koszulce bez rękawów, ukazującą chude ramiona, z frotkami na przegubach. Na głowie miał coś a'la blond perukę z grzywką, coś co przypominało fryzurę Joe Dirta z amerykańskiego hitu. I właśnie ją poprawiał przed lusterkiem. Wszystko to ogólnie przywodziło na myśl lata osiemdziesiąte, wyglądało na to, że zatęsknił za latami młodości. I za włosami najwyraźniej też. Widok był podwójnie niecodzienny dla kogoś kto znał adwokata, który nigdy nie założył niczego, co by licowało z jego godnością.
  - Violetta!- wykrzyknął zrywając sobie Joe Dirta z głowy.- Myślałem, że już wyszłaś.
Oj, widzę że myślał,
  - Przepraszam Ramallo! Ja też myślałam że wyszedłeś. Przepraszam, przepraszam - czułam dziwną mieszaninę zażenowania i rozbawienia. Im dłużej patrzyłam na niego, tym bardziej chciało mi się śmiać. Z obawy przed urażeniem go, zaczęłam przyglądać się ścianom w kolorze pastelowej zieleni.
  - Nie mów mi, że Olga też jest w domu? - spytał z lekką niepewnością. Orzechowe oczy błagały: „powiedz, że nie”.
  - Nie ma jej w pobliżu. Nie martw się, nie powiem jej. - powstrzymywanie śmiechu przychodziło mi z coraz większym trudem. Jeszcze nigdy nie widziałam niepewnego Ramallo, który w dodatku martwił się tym, co powiedziałaby Olga, gdyby zobaczyła go ubranego rodem z lat osiemdziesiątych. Moim zdaniem oboje pasowali do siebie- rozsądna głowa rządzona przez szaloną szyję, i najwyraźniej wcale nie było jasno określone, które jest które.- Masz czas, zapewne dużo czasu, żeby przebrać się… w garnitur.- Ponownie się rozejrzałam, i  dopiero wtedy zauważyłam na stoliku jakąś gazetę; z okładki uśmiechał tata, w ten specyficzny sposób jak uśmiechają się ludzie, którzy mają więcej niż oczekiwali mieć. Zrobiłam krok i wtedy wylądowała na niej peruka Ramallo. Rzuciłam mu pytające spojrzenie, ale wtedy przypomniałam sobie, że w kuchni marynarka czeka na ratunek.
  - Umiesz przyszywać guziki? - spytałam.
Pięć minut później wsiadałam do czarnej Toyoty Prius mojej ciotki, ruszając na spotkanie nowego wyzwania.


   León
    
 O zaproszeniu na kolację dowiedziałem się ledwie dzień wcześniej, a  wszystkie wieczorne loty z Walencji do Buenos Aires linii Aguila, którą ze względu na ojca latała moja rodzina, były zabukowane, a przecież miałem wracać dopiero za kilka dni. Zresztą nie było sensu gonić na łeb na szyję. Poranny lot się opóźnił, mimo to bez problemu dotarłem na czas.
   Taksówka stanęła przy wejściu do drapacza chmur Blue Stears. Prawie dwa kilometry wysokości potężnej ściany szkła i metalu, z auta wydawała się nieskończenie wielka, za nią zaś kryło się pięćdziesiąt cztery piętra ekskluzywnych salonów mody, biur, hotelów gdzie jedna noc kosztowała tyle co lot na księżyc, i na pięćdziesiątym drugim piętrze, ostatnim dostępnym dla gości, Divino Motaña. Zastanawiałem się, co ja tutaj robię. Jak tylko mogłem, od paru lat unikałem takich miejsc.
   Kierowca taksówki uniósł dłoń, poprawiając sobie beret i chrząknął wymownie, zwracając na siebie moją uwagę. Wyciągnąłem z kieszeni czarnych satynowych spodni od garnituru, który matka kupiła mi na tego rodzaju okazje, odpowiednią sumę i wysiadłem. Cichutki pisk odjeżdżającego auta oznajmił mi, że pora się ruszyć.
   Wejście wyglądało jak portyk kasyna Lotus w Las Vegas; był to kawał ścieżki, długiej na jakieś 300m, pokrytej czerwoną wykładziną i dość szeroka, by w razie potrzeby wjechała tamtędy ciężarówka. Okrywało ją zadaszenie, przywodzące na myśl hotele w Madrycie. Zakończona była ogromnymi szklanymi drzwiami, w środku marmurowa posadzka holu odbijała światła kryształowych żyrandoli. Wszystko ociekało tu blichtrem.
   Ruszyłem w kierunku drzwi, dwaj portierzy w błękitnych mundurach spojrzeli na mnie i już wyższy z nich sięgał do klamki, ale pokręciłem mu znacząco głową, schodząc w cień na lewo od wejścia.
   Telefon zawibrował w wewnętrznej kieszeni zapiętej marynarki, jakie noszą biznesmeni, co za moment wprawiło mnie w irytację, którą pogłębił dodatkowo fakt, że gdy ją rozpinałem, czarny satynowy materiał odbił światło smugą, wydając przy tym cichy szelest. Grafitowo-szara koszula, ciemny krawat i zaczesane do tyłu włosy sprawiły, że musiałem wyglądać na biznesmena, co nie poprawiało mi szczególnie humoru.
   Wyjąłem komórkę, to przyszedł sms od Violetty;
   
     Jesteś już na miejscu?
    
     Uśmiechnąłem się do siebie, na samą myśl, że zaraz ją zobaczę, zrobiło mi się ciepło na sercu. Ostatnie trzy tygodnie, które spędzałem u ciotki Angeliki w Walencji  były przepełnione nieustanną tęsknotą; za jej głosem, za śpiewem. Chciałem już zobaczyć ten przepiękny uśmiech i wiedzieć, że to ja jestem jego powodem. Poczuć zapach cynamonu we włosach, przytulając ją. Zanim pojawiła się w moim życiu, nie wierzyłem, że można się tak zakochać, uzależnić od drugiej osoby. Paliła mnie niecierpliwość w oczekiwaniu na to spotkanie.
   Problem w tym, że inaczej je sobie wyobrażałem. Czułem gorycz na myśl, że nasze pierwsze spotkanie po kilku tygodniach miało się odbyć w takim miejscu. Wielu by się postukało w głowę, słysząc podobne wyznanie, ale miejsca takie jak te nie były dla mnie tylko miejscem, stanowiły symbol świata, który dobrze poznałem, bo prosperował w nim mój ojciec, i którym przesiąkł lata temu. To była zimna, bezwzględna rzeczywistość biznesu medialnego, gdzie liczyło się wszystko poza człowiekiem, a przede wszystkim pieniądz. Wiele milionów dochodu jest brudne od ludzkich nieszczęść, na których zostały one zarobione. To nie producenci, ale dolary pociągały za sznurki, a ludzie z tej branży, im wyższa pozycja, tym szybciej stawali się zgorzkniali, egoistyczni, czasem wręcz bezwzględni. Taki wzór pobierałem od ojca i taką osobą bym się stał, gdybym nie spotkał Violetty.
   Ona sama podczas rozmowy przez telefon wydawała się podekscytowana szansą, jaką chce nam dać Terreño. A moim zdaniem co najmniej podejrzanym wydawało się, żeby ktoś, dla kogo milion, dwa, trzy, to betka, upatruje większego interesu w takiej małej szkole wokalnej, bez żadnej filii ani większego dorobku. Nie znałem go jeszcze, ale nie mogłem się nie zastanawiać, w jaki sposób chciałby nas wykorzystać.
   Na zmianę taksówki i limuzyny podjeżdżały i odjeżdżały, ale wciąż nie widziałem auta Angie. Niektóre zostawały na przy podjeździe, podbiegał wtedy do nich niski cieć z ostającymi uszami, który wyglądał jeszcze na chłopaka, i znikał z nimi za rogiem, na niewidocznym stąd parkingu. Wreszcie zauważyłem podjeżdżającą czarnego priusa, należącego do ciotki Violetty. Piękne, opływowe auto zatrzymało się przed wejściem, za szybą dostrzegłem dwie twarze, obie do siebie podobne, o tym samym, owalnym kształcie, z wielkimi oczami  i jasną cerą, ale tylko jedna z nich zwróciła moją uwagę.
   Serce podskoczyło mi do gardła, natychmiast przyśpieszając rytm, zaskoczony nieco tą reakcją siłą woli przytrzymałem stopy w jednym miejscu, żebym podbiegł do auta jak ten czubek, zanim choćby wysiądzie. Miałem nadzieję, że nie spociły mi się dłonie ze zdenerwowania.
   Zobaczyłem, że szuka mnie wzrokiem, wysiada i rozgląda się z pewną niecierpliwością, oczekiwaniem. Ruszyła w stronę drzwi, najwyraźniej sądząc, że już jestem w środku, więc wyszedłem trzy kroki z cienia. Napotkała mój wzrok, jasną twarz rozświetlił szeroki uśmiech. Podbiegła do mnie i z impetem rzuciła mi się na szyję, śmiejąc się złapałem ją w talii i obróciłem się kilkakrotnie wokół własnej osi
  Kiedy wreszcie postawiłem Violettę  na ziemi,  czułem się jak pijany, ale nie wiem, czy przez zawroty głowy, czy przez szczęście. Trzy długie tygodnie, jak wieczność.
   Oparła podbródek na moim ramieniu, czułem jej ciepły oddech na karku; dyszała, jakby przebiegła kilka mil.
  - Tęskniłam - powiedziała cicho po dłuższej chwili.
  Przytuliłem ją mocniej, nie ufając swojemu głosowi. Zamknąłem oczy, przytulając policzek do jej głowy, ciesząc się tą chwilą, poddając się spokojowi, jaki mnie ogarniał z każdą kolejną sekundą. Czułem się lekki, zupełnie jakby ktoś zdjął mi z ramion niewidoczny ciężar.
   Nie wiem jak długo tak staliśmy, w pewnym momencie usłyszałem głos Angie, upominający nas o czasie, ale wszystko wydawało się snem. Nawet nie otworzyłem oczu, Violetta także nie poruszyła się.
   W końcu wysunęła się delikatnie z uścisku, spojrzałem jej w oczy. Odwzajemniła spojrzenie,  patrząc i patrząc, skupiona.
  Czas powoli ruszał z miejsca, świat wokół odzyskiwał ostrość, serce zwalniało  biegu. Energia wynikająca z tęsknoty ulatniała się, pozostawiając jakieś dziwne poczucie sytości. Wracaliśmy na ziemię.
   Wyciągnęła dłonie, poprawiając mi kołnierzyk i przygładzając krawat.
   - Achh, świetnie wyglądasz - stwierdziła, a wyraz jej twarzy odczytałem jako uznanie. -  Jak gwiazdor filmowy. Mój własny Bond.
   Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że nie zwróciłem nawet uwagi na  jej strój, w związku z czym zrobiło mi się trochę głupio. Dla mnie było to oczywiste, ale pewnie też chciała usłyszeć że pięknie wygląda.
   Odsunąłem ją nieco od siebie, łapiąc za jej delikatną dłoń o smukłych palcach okręciłem wokół jej osi, aż dół sukienki się uniósł jak parasol. Sukienka była piękna, o prostym, eleganckim, jednocześnie klasycznym i nowoczesnym kroju, coś, co mogło się dobrze prezentować tylko na kimś o tak fantastycznej figurze jak Violetty. Nie opinała się bardzo na klatce piersiowej, a jednak widać było, że na problemów z wypełnieniem góry tej sukienki, nieco luzowała się na wąskiej talii, przy czym rozszerzenie pod talią nadawało do tego ładnych proporcji nieco szerszych bioder. Kończyła się dokładnie w połowie ud, wspaniale prezentując długie, szczupłe nogi i nie odbierając jednocześnie powagi ani „cnotliwości”.
   Już samo patrzenie na nią sprawiało mi przyjemność. Wiedziałem, że nie mogę mieć pretensji, że inni faceci widząc ją oglądali się i nieraz próbowali szczęścia, ale teraz, kiedy stała tu przede mną, z delikatnymi dłońmi w moich, i patrzyła właśnie na mnie, lepiej niż kiedykolwiek zdawałem sobie sprawę, że nie mam prawa do zazdrości. Zawsze wybierała mnie, ja natomiast czułem, że też więcej nie będę musiał dokonywać wyboru.
   - Wyglądasz naprawdę cudownie. To sukienka twojej mamy? - spytałem, żeby przerwać ten moment zawieszenia. Już prawdopodobnie i tak „wisieliśmy” zbyt długo.
   Otworzyła nieco szerzej oczy w wyrazie zaskoczenia.
   -  Skąd wiedziałeś?
   Wskazałem na koronki.
   - Nie wygląda jak sklepową, a nie wspominałaś mi, żebyś się wybierała do krawca. Poza tym, masz nietypowe wymiary, do tej pory jeżeli coś pasowało na twoją mamę, to na ciebie jeszcze lepiej.
  Zmarszczyła brwi. Ktoś z boku mógłby powiedzieć, że to wyraz irytacji, ale ja wiedziałem, że raczej zastanawia się nad moją oceną.
   - Tak?
   - Nietypowe wymiary? - najwyraźniej to właśnie ją nurtowało. Roześmiałem się.
   - Świetne wymiary, tak dobre, że aż nietypowe.
   Uśmiechnęła się lekko. Rozchyliła usta, wzięła delikatny wdech, i nie odwracając wzroku od mojej twarzy, zanuciła cicho;
  - *No si es hago bien, no si es hago mal, no se si decirlo…
   Zamknąłem oczy, wsłuchując się w dźwięki. Były dla mnie jak woda da spragnionego, jak sen dla znużonego.
  - Que en tus brazos ya no tengo miedo, te quiero, te quierooo… Que me extrańas con tus ojooooos… Te creo, te creooo...
    Piosenka w tej cichej, niemal szepczącej aranżacji wydawała się wprost urzekająca. Nie chciałem jej przerywać, ale z drugiej strony miałem wielką ją pocałować. Zdecydowała za mnie, zbliżyła się, unosząc się lekko na palcach u stóp.
  - DZIECIAKI! - usłyszałem palące upomnienie Antonia i odskoczyliśmy od siebie. Właściciel studio pojawił się znikąd, przy miał tę srogą minę, która gdyby mogła mówić, powtarzałaby po każdym zdaniu „postanowione!!!”. – Ja naprawdę wszystko rozumiem, ale czy którekolwiek z was ma zegarek?
   No tak, oto ten spokojny, wymarzony wieczór po przyjeździe. Pociągnąłem Violettę w stronę  szklanych drzwi, pełen złych przeczuć co do pana producenta. Wciąż miałem ochotę zawrócić i uciec, zdawałem sobie jednak z przykrością sprawę, że już było na to trochę za późno.


~Milena Enterraz
________________________________________________________________________________
*fragment piosenki „Te creo”.Tłum; „nie wiem czy to dobrze, nie wiem czy to źle, nie wiem czy powiedzieć … […] że w twoich ramionach już nie mam strachu, kocham cię, kocham cię, że wciąż tęsknię za twoimi oczami, wierzę ci, wierzę ci…”

14 komentarzy:

  1. Wow. Wow. Jeszcze raz - wow. Wreszcie pojawiła się godna rywalka dla niedoścignionej dotąd Wiolczur (jeśli to czytasz, niewdzięcznico, jestem na ciebie CIĘŻKO obrażona). Piękny styl, który sprawia, że delektuję się każdym słowem, cudne metafory, wciągajaca fabuła, wszystko pełne lekkości. Świetnie. Naprawdę, bardzo dobrze piszesz. Akcja toczy się bez zbędnego opóźniania, ale też i bez karkołomnych zwrotów, doskonale oddajesz opisy... Nie no, po prostu nie mam słów. Jest parę błędów, ale większość to niegroźne literówki. Pozdrawiam, czekam na jeszcze, w międzyczasie zapraszam również do mnie - kochac-bardziej.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. wybacz tej niewdzięcznicy, nie dodawała rozdziału bo robiła ramówkę do tego bloga, a ze mną wcale nie było łatwo XDD achh, jak miło, jak miło to słyszeć ^^ Dziękuję i na pewno postaram się wypracować równie dobre lub lepsze następne działy. Takie komplementy naprawdę dodają skrzydeł motywacji :P już zaglądnęłam, zaczęłam czytać, spodziewaj się szybkiej i konkretnej recenzji ;p

      Usuń
    2. AHAHAHHAHA Tears, wyluzuj! XD

      Usuń
    3. A TY się lepiej módl, żebym miała dostęp do kompa, bo inaczej po trzech tygodniach dostaniesz taki opieprz, że się nie pozbierasz. I nic mnie nie obchodzi, że jesteś aż tak wielkoduszna, że robisz wszystkim bloga, a swojego zaniedbujesz. Szewc bez butów chodzi, ale bez przesady!
      A ja dalej nie ogarniam szablonu, ale chyba ważniejsze jest "wnętrze"? xD

      Usuń
  2. No czee, mówi KeThA :) Wiesz, ta fajna ^^
    No więc ja zauważyłam tylko jeden błąd, a skoro kazałaś się czepiać to proszę bardzo. Uważam, że zamiast "co o mało nie wpędziło Olgę w depresję" powinno być "co o mało nie wpędziło Olgi w depresję", ale ja się nie znam tylko mi się wydaje, że tak powinno być ^^ Dobra, czepianie się zaliczone, czy dalej mam czegoś szukać? Bo ja nie chcę zostać opieprzona z góry na dół za brak szukania błędów :)
    Dobra, więc mogę już na temat?
    Mamy kolejne cudeńko! Nie ma ich zbyt wielu, więc mam zaciesz :D
    Wszystko super, lekko opisane, ale też dokładnie tak, że można się wczuć w sytuację, można sobie wszystko wyobrazić. Przemyślenia! Tak, ich stanowczo brakuje w większości opowiadań - u Ciebie są i to na prawdę świetne! León i jego rozważanie - super, opisy uczuć, kiedy dwójka zakochańców się spotyka też są NA PRAWDĘ dobre. Nie wiem, co jeszcze powiedzieć, bo nie przywykłam do pisania takich wypracowań pod rozdziałem. Powiem Ci więc, że odwaliłaś kawał dobrej roboty i że masz już u mnie na blogu miejsce w zakładce "co czytam" ;) To tyle!
    Czekam na następny rozdział ;)
    Ja.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. jakby tu nie poznać, jesteś taka unikalna XD dziękuję ^^ rada jestem, że się spodobało. Cóż, dzięki za wymienienie błędu i chętnie bym go poprawiła, ale ta czcionka jest niepoczytalna, a teraz, w porównaniu do pierwszej wersji to stosunkowo mało tekstu jest mniejsze niż być powinno. Na pewno jak się naprawi, przeprawię. Dzienks, wytykanie błędów jest motorem do postępu :3

      Usuń
  3. Wgl, ach ta utalentowana ja - techniczna i beta w jednym XD

    OdpowiedzUsuń
  4. Awww.. kochana, co tu dużo pisać, zajebiste opowiadanie, dobry styl pisania, Leónetta <3
    Grafika zajebista.... awww romantico

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. TA WIOLCZUR, jak jakiś komplement to zawsze się przypucuje że jej robota a jakby grafika wyszła paskudnie, cała wina by na mnie poszła XDD ale rzeczywiście, za grafikę honory głównie przyjmuje ona, chociaż ja dyrygowałam ^^
      Dzięki, mam nadzieję, że wliczysz się w poczat stałych czytelinków dzikiestory ;p

      Usuń
    2. Prędzej siedziałabym nad tym miesiąc niż pozwoliła, żeby grafika była "paskudna" XDD

      Usuń
  5. Czy to TEN Enetrraz? Wioloczur i Tears na to wskazują :-) I zgadzam sie z KeTha co do słowa ♥

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ta haha :D zapewne tak, bo kojarzę tylko jedną aliśkę, aliśkęvlog z filmweba :3

      Usuń