środa, 22 stycznia 2014

Rozdział piąty

       I jest! 
Wyszedł mi trochę dłuższy niż zwykle xd Głównie przez to tyle się zeszło, ponieważ chciałam zamknąć w jednym rozdziale jeden dzień, zachowując wszystkie koncepcje. Mówi się, że jakość nie równa się ilość, mam jednak nadzieję, że w tym przypadku jest inaczej ;dd Bardzo proszę o wszytskie uwagi, które mogą wskazać ewentualne błędy stylistyczne czy coś, co was niepokoi w fabule. Bez takich rzeczy jestem jak dziecko we mgle ;P

Ponieważ włożyłam w niego całkiem sporo wysiłku, i - jak mam nadzieję - jest w miarę dobry, postanowiłam go dedykować Dianie (tak, od Ciebie zgapiłam pomysł dedykacji :P), właścicielce świetnego opowiadania [KLIK]. Twoje "długie i bezsensowne komentarze" jak je nazywasz są tak pochwalne i motywujące, że doprawdy dodają mi skrzydeł i chęci do pracy. To Twoje "opowiadanie" pod rozdziałem drugim, chyba dłuższe niż sam rozdział (xDD) sprawiło, że natychmiast zabrałam się do pracy, rzucając wszystko i wracając na bloga. Gdyby nie ono, może nawet do dziś osiadałby tu kurz :)



Rozdział piąty

Nowe strony starych historii

Za oknem, na parapecie, czarny kruk [...]. Zaglądasz mu w oczy, jak w śmierci oblicza - złapany w zamkniętym rozdziale życia.



    Angeles


    Poczułam, jak kubek wyślizguje mi się z rąk, umykając palcom szaleńczo próbujących go złapać dłoni. Ciepły napój rozlał się ochlapując je, na nic poszły próby - zamarłam na moment przed głośnym trzaskiem, gdy porcelana zderzyła się z podłogą, rozbryzgując się na milion odłamków i feerię brązu rozchlapaną po parkiecie. Westchnęłam i spojrzałam na lekko przestraszone, a zarazem czujne twarze moich uczniów, nie rozumiejąc, jak mogłam się tak zagapić. Odłożyłam tekst wstępny na fortepian i kucnęłam przy skorupie pozostałej z mojego ulubionego kubka.
    Zabrałam go, odchodząc z domu Germana. Postąpiłam dziecinnie, ale dzięki temu zyskałam wrażenie, że łączy mnie z nim jakaś nić, jakby pozostawała jakaś niedokończona sprawa, powód do zawitania w tamte progi. Pretekst. Nikły, który i tak już poszedł w niepamięć.
    - Przepraszam was, przepraszam, nie wiem co się dzisiaj ze mną dzieje. - oznajmiłam uczniom, zgodnie zresztą z prawdą. Violetta i Maxi rzucili się, aby pomóc mi pozbierać odłamki i zlikwidować brązową kałużę na środku auli, zapewniając, że to nic, drobiazg, okazując w tym nadmierną wręcz troskę, u innych dostrzegłam natomiast dziwne wymieszanie konsternacji, zdziwienia i zmartwienia. Czułam się zmęczona, od rana wszystko leciało mi z rąk. Parkując przed Studio zarysowałam czyjeś auto, dopisawszy do listy zmartwień telefon do ubezpieczyciela i mimo sowitej ilości kawy nie byłam w stanie obudzić się czy na czymkolwiek skupić. Nie mogło to ujść uwadze młodym, których przecież znałam już tak długo. A już z pewnością nie Violettcie.
    - Angie, wszystko w porządku? - na ślicznej twarzy dostrzegłam minę z serii "oczywiście, że nic nie jest w porządku, ale chcę to usłyszeć od Ciebie". - Chodzi o tatę? O twoją wczorajszą wizytę? - sprecyzowała, zniżając głos i zbliżając się pod pozorem dalszego zbierania na otwartą dłoń niegdysiejszego kubka.
      Poczułam, jak spinają mi się mięśnie, po raz pierwszy szczerze poirytowana plotkarstwem Olgi, pełna nadziei, że gospodyni przynajmniej nie widziała, jak odchodzę z płaczem. Pokręciłam głową bez przekonania. Owszem, chodziło o Germana. I o błąd, który popełniłam kolejny raz, przekraczając wczoraj znów progi jego domu. Relacja z nim nie miała najmniejszego sensu, bo prędzej czy później zawsze dochodziło do kłótni, ktoś powiedział o jedno zdanie zbyt wiele. Nieodmiennie kończyło się to bólem, o którym chciałam już zapomnieć. Odgoniłam natrętne myśli, starając się ściągnąć cugle postępującemu przygnębieniu. 
     Zapomnij, Angeles. Po prostu zapomnij. 
    Poczułam nagły ból w palcu, ukłucie ostre jak ukąszenie węża. Dostrzegłam szybko pęczniejącą czerwoną linię na opuszku prawego kciuka, zupełnie jakby brakowało mi jeszcze skaleczenia. Skrajnie rozkojarzona odczułam zbliżający się ból głowy. Przyjęłam chusteczkę od Natalii i zaciskając ją wokół ranki skupiłam się na uczniach. Miałam wrażenie, że coś szumi mi w uszach i izoluje od rzeczywistości.
    Potrzebowałam się zdrzemnąć. Najlepiej przez kilka dni. 
  Dzieciaki patrzyły wyczekująco, jakby nie wiedziały, jak powinny postąpić. Violetta i Maxi nadal kucali przy herbacianej kałuży, ale spojrzenie mieli to samo.
     Co się dzieje?
    Otoczył mnie chłód, jakby ktoś otworzył okno, tworząc przeciąg. Sweter zostawiłam na oparciu krzesła w pokoju nauczycielskim.
    - Jeszcze raz was przepraszam, jakoś nie mogę się zebrać. Potrzebuję... iść po coś cieplejszego.
   - To kiedy zaczniemy robić... coś, proszę pani? - dotarło do mnie pytanie Ludmiły, zadane wyjątkowo skrzekliwym tonem. Momentalny napływ irytacji mnie z lekka otrzeźwił, ale nie mogłam odmówić słuszności słowom dziwczyny.
     - Wiem, że miałam wam dzisiaj zrobić wstęp do kastingu z aktorstwa. Zaraz zaczniemy, moment. Najpierw muszę po coś pójść - oznajmiłam im i bez dalszych wyjaśnień pobiegłam do wyjścia. 



       León


   Zawahałem się moment, kiedy moja dłoń opadła na lodowatą, staromodną i mosiężną klamkę. Z domu dobiegały krzyki, ostatnio zjawisko zupełnie rutynowe w mojej rodzinie. Nawet nie musiałem zaglądać przez oddalone od wejścia raptem dwa metry wielkie, kuchenne okno o białych, secesyjnych ramach, żeby wiedzieć kto się awanturuje - mieszkaliśmy tu ledwie we trójkę. Nawet o gosposi nie było mowy, bo mama chciała prowadzić dom sama.
    Zdjąłem dłoń z klamki wejściowych drzwi. Szczęknęła lekko pod nagłym brakiem naporu, jakby zwracając się ze skargą ku rozłożystym odrzwiom o barwie czekoladowego brązu. Przez chwilę chciałem obrócić się na pięcie i ruszyć brukowaną ścieżką opływającą z obu stron przez krzaki róż i piwonie mojej matki, prosto ku czarnej, stalowej furtce wiodącej na Salines. Co oczywiście byłoby niesamowitym marnotrawstwem czasu. Nie poszedłem na instrumenty u Beto żeby skoczyć do domu, odpocząć i zjeść coś, a wszelkie kłótnie nie stanowiły dla mnie pierwszyzny. 
    - Jak ty to sobie wyobrażasz? – dotarł do mnie nagle wrzask mojej matki, zaskakująco wyraźny i niepohamowany w stosunku do jej zwykłego, chłodnego i opanowanego usposobienia osoby, która za wszelką cenę robi dobrą minę do złej gry. Powierzchowność stanowiła w pewnym stopniu cechę wspólną jej i Ludmiły. Zamarłem, czekając na jakąś reakcję na ten krzyk, bardziej już z ciekawości wyrosłej z codziennej rutyny niż niepokoju. Po kilku oddechach oczekiwania padła odpowiedź, tak cicha, że gdybym się jej nie spodziewał, z pewnością umknęłaby mi, zwłaszcza z tej odległości.
     - A myślisz, że mam jakiekolwiek wyjście? – zaburczał głęboki głos ojca, przywodzący na myśl pomruk lwa, niosący w sobie coś groźnego, czy raczej - ostrzegawczego.
       A potem już tylko trzask drzwi.
   Przysiadłem na schodach, postanawiając odczekać kilka chwil, aż wszystko wróci do normy – przynajmniej tej pozornej. Kłótnie państwa Verdas tak bardzo wrosły w rutynę, że nie byłem w stanie się nimi przejmować, gdzieś tam, w środku, to wszystko mnie omijało. Nawet im się specjalnie nie dziwiłem, ufny w fakt, że małżeństwo, które wyjmując weekendy spędza ze sobą w najlepszym razie kilka godzin dziennie, nie jest w stanie się dogadywać. Ojciec był zbyt zajęty pracą, aby skierować chociaż procent uwagi na swój dom, a mama zbyt zajęta samym domem, perfekcjonistka w każdym calu, doczyszczająca najmniejszą plamkę czy drobinkę kurzu, jakby w obawie, że w którejś rozwija się pyłek, który może definitywnie zniszczyć jej poukładany świat. Praktycznie rzecz biorąc byłem dorosły, i oczywiście przekonany, że nic, co dzieje się w tym domu, nie jest w stanie mnie dotknąć. Mimo wszystko chciałem pozwolić im zachować poczucie kontroli nad sytuacją i dobrze pełnionych obowiązków rodzicielskich.
   Obracałem w dłoniach breloczek w kształcie maleńkiej gitary elektrycznej długości kciuka doczepiony do kluczy. Chłodny w dotyku metal pobłyskiwał lekko złotawo, ze srebrnymi strunami cienkimi jak mysie wąsy. Sieć zadrapań i utłuczeń z każdym rokiem stawała się wyraźniejsza, z jakiegoś jednak powodu sprawiały, że lubiłem go jeszcze bardziej. Pamiętałem doskonale, skąd go mam. Mając osiem lat poleciałem z rodzicami do Tunezji i zgubili mnie na jednym z tych ogromnych, chaotycznych bazarów, na których sprzedawali wszystko – od zwykłych śmieci po najlepszą elektronikę. Miałem w kieszonce jeszcze pięć euro od babci Rosalii, za życia posiadającej ciekawy zwyczaj wciskania dzieciom pięcioeurówek, jakby miały być jakimś amuletem lub łapówką, aby nie zbliżały się zbyt blisko i na zbyt długo. Uśmiechnąłem się sam do siebie, przypominając, jak przechodziłem między straganami, zupełnie pewny, że nic się nie dzieje, aż przy jednym z nich oprócz pasm i belek kolorowych tkanin zauważyłem stojak z breloczkami. Podszedłem do kobiety owiniętej czarną tkaniną – wydała mi się niemożliwie wysoka – i do dziś nie mogłem sobie przypomnieć, jak się z nią dogadałem. Sama podała mi jeden z wiszących wyżej breloczków i targowaliśmy się w nie wiadomo jakim języku, ale zapłaciłem jednego euro, wydała mi resztę, kucnęła przy mnie i zmierzwiwszy mi włosy nabazgrała coś szybko na skrawku papieru po czym popchnęła mnie w jedną z rozlicznych dróżek między stoiskami, która okazała się prowadzić do punktu turystycznego, skąd już trafiłem wprost do hotelu.
    Do dziś czasem nie mogłem się nie śmiać na myśl, jak dziwne było wszystko w tej sytuacji, od braku wspólnego języka, poprzez troskę nieznajomej muzułmanki i breloczki aż po fakt, ile miałem szczęścia, że mnie nie porwano ani nic w tym stylu. Historia ta była tak odległa, że zdawała się należeć do innego życia, i tylko przerażona mina mojej matki, gdy o tym wspominałem i breloczek świadczyły, że nie jest to produkt mojej dziecięcej wyobraźni.
    Powrócił nagle do mnie wyraz twarzy mojego ojca, kiedy już dowiedział się o wszystkim. Jego mina nie przywodziła na myśl zmartwienia czy choćby zwykłej ludzkiej ulgi – zdawało się, że rozpierała go duma i za każdym razem, kiedy spojrzał na mnie w ten sposób, czułem się lepiej, niż gdybym dostał ciężarówkę zabawek. Opowiadał wszystkim krewnym jaki to ja zaradny, że wróciłem do rodziców cały z takiego miejsca – choć wówczas nie rozumiałem, co „takiego” widział w kolorowym bazarze – i jaki przedsiębiorczy, że ośmioletni targowałem się ze straganiarką o breloczek. Sądził najwyraźniej, że to znak, zwiastun mojej kariery handlowca. Ta gitara jednak wywróżyła mi inną przyszłość.
     Było w niej zamknięte jakieś miłe wspomnienie.
     Uśmiechnąłem się do siebie i szybkim ruchem wrzuciłem to wspomnienie do torby. Dałem im dość czasu, zresztą nie mogłem czekać dłużej – po południu byłem umówiony z Violettą.
    W jakimś dziwnym odruchu zakasałem rękawy czerwonej bejsbolówki i tym razem już pewnym ruchem pchnąłem drzwi, wchodząc do swego rodzaju holu.
     Holu, bo tu nigdy nie było tradycyjnego przedsionka, podobnie jak w domu Violetty odrzwia zgodnie z modą kastylijską otwierały się wprost na szerokie pomieszczenie o dużej przestrzeni i wysokim sklepieniu. Jak co dzień otoczyły mnie ustawione w gładkim półokręgu ściany w kolorze promieni słońca, opadające ku mozaikowej posadzce w kwadraty i prostokąty o brawie przywodzącej na myśl piasek na plaży, które to wyobrażenie znacząco ograniczał fakt, że lśniła jakby zrobiono ją ze szkła. Nie ustępowały im pod tym względem także murowane schody, znajdujących się jak ręce po obu stronach pokoju, lekko skręcające po okręgu tak, aby prowadząc na piętro pozostawały idealnie dopasowane do ścian, podobnie jak ciemna, stalowa poręcz. Wszędzie czuło się tu kobiecą rękę, kobiecy, kunsztowny i nadzwyczaj kosztowny przy tym gust. Dom był zbudowany jak plan organizmu, architekt natomiast zadbał, aby w tym chłodnym pomieszczeniu czuć się jak w jego sercu, stosunkowo blisko głowy, której można by upatrywać w ogromnym, niskosufitowym salonie, z wejściem pomiędzy schodami.
    Rzuciłem torbę przy jednej z niewielkich, rzeźbionych i obstawionych wazonami komódek i ponieważ czułem coraz bardziej dokuczliwy głód, ruszyłem do Żołądka.
    Mama dalej stała tam, oparta o jeden ze srebrnych, nowoczesnych blatów, z założonymi na piersi szczupłymi dłońmi, bezpośrednio na tle okna, przez które wcześniej dobiegały mnie krzyki. Nie zdziwiło mnie to, ona nigdy nie miała odruchu ani potrzeby ucieczki.
    Gabriela Verdas nie należała do tych, którzy uciekali przed problemami, ani też na taką nie wyglądała. Nie potrzebowała szpilek, by poczuć się wysoką. Jej wątłą sylwetkę podkreślała biała, jedwabna bluzka z rękawami do łokci, wpuszczona w jasne rurki o wysokim stanie, to jednak nie przydawało jej kruchości – wręcz przeciwnie, przywodziła na myśl raczej diament, wyglądający na kruchy a w istocie w skali Mohsa osiągający pełną dziesiątkę.
    Fakt, że obecnie miała zamknięte oczy, zupełnie jakby rozmyślała, pozwolił mi po raz pierwszy od bardzo dawna dokładniej przyjrzeć jej twarzy. Długie rzęsy rzucały cień na blade policzki, jej mleczna cera coraz bardziej przypominała o postępujących latach, czas jednak jeszcze nie nadszarpnął znacząco twarzy o szlachetnych, smukłych rysach, upięte natomiast w wysoki kok złote pasma odsłaniały gęsią szyję, ujawniając tym samym, że ta także nie uznała znaczącego uszczerbku z racji wieku.
  Wyraźnie już świadoma mojej obecności uniosła powieki, wbijając we mnie spojrzenie oczu o trudnym do określenia kolorze, niebieskim z odcieniami zieleni. Wszyscy w rodzinie powtarzali, że tylko to mamy identyczne.
    Uśmiechnęła się lekko, łagodnie, zaskakując mnie tym. Wiedziała zapewne równie dobrze jak ja, że wyszedłem z zajęć, za co zwykle traktowała mnie milczącą naganą.
   - A pan co tak wcześnie? – spytała retorycznie, zastawiając mi wejście do lodówki, zapobiegawczo przewidując kierunek mojej wędrówki.
    - Masz dobry humor? – spytałem ostrożnie, nie do końca wiedząc, czego się spodziewać.
    Wzruszyła lekko ramionami.
    - Taki, jak i zwykle. Jak się czujesz, synku?
  - Świetnie – rzuciłem lakonicznie i sięgnąłem ponad jej ramieniem, otwierając drzwi chłodziarki. Była wysoka, ale ja wyższy. Ucapiwszy masdamera miałem się wycofać, ale mama sięgnęła mojej głowy, mierzwiąc delikatnie włosy. Zwykle nie przepadałem za tym, ale w jej gestach zawsze było coś pieszczotliwego i kochanego, tak że umierałbym z wyrzutów sumienia, gdybym jej nie pozwolił.
      - Kiedy tak wyrósł ten mój synek? – nagle znów wydała mi się zamyślona, jak ktoś, kogo statek właśnie odbił od brzegu, ale za wszelką cenę starał wyobrazić sobie, jak jest teraz tam, w porcie. – Ścinasz krótko włosy.
    - Od dwóch miesięcy. Nie zauważyłaś? Na następnej niedzielnej wycieczce możemy pojechać do okulisty – zażartowałem, nawiązując do cotygodniowych wypraw z założenia mających być metodą rodzinnego spędzania czasu, a ostatecznie i tak każdy zajmował się swoją rozrywką, gdziekolwiek by to nie było.
     Uśmiechnęła się nieco szerzej w dyskretnym zrozumieniu. Trudno byłoby komukolwiek zaprzeczyć jej ostrej, wysublimowanej inteligencji. Młoda Gabriela miała przed sobą poważną perspektywę kariery naukowej w Stanach. Czemu zrezygnowała? Przeze mnie? O tym nie mówiła nigdy.
   Podała mi talerz do kanapek i szybkim, sprawnym ruchem posmarowała dwie kromki masłem, umieszczając na nich wyciągnięty wcześniej przeze mnie ser.
    Nastawiła wodę na kawę i usiadła, ja oparłem się łokciami o wyspę na środku kuchnio proporcjach 2x1 i przez kilka chwil rozmawialiśmy o codziennych sprawach, niewiele znaczących drobiazgach, pogodzie i samopoczuciu, w międzyczasie popijała przygotowany sobie ciepły napój, cały czas jednak cierpliwie pytała o moją codzienność – Studio, Andresa, zespół, Violettę… Rzadko kiedy kończyło się odpowiedzią wychodzącą poza zwykły ogólnik, jednak przynosiło mi to pewną satysfakcję, zabarwioną ulgą. Dawało poczucie normalności.
  W końcu zgarnąłem swój lunch, marząc o znalezieniu w jedynym pomieszczeniu w domu mającym charakter personalny, moim pokoju na piętrze. Wrzuciłem jeszcze puszkę Cherry Coke do tylnej kieszeni spodni i już niemal opuściłem kuchnię, kiedy zatrzymał mnie oczekujący głos matki.
  - Nie chciałeś mnie o coś zapytać? – obróciłem się w jej stronę, lekko zaskoczony starałem się wyczytać z jej wyrazu twarzy, o co może chodzić, bo nie przypominałem sobie niczego takiego, ta jednak poniżej oczu skryta była w kubku z mochą, jej ulubionym napojem, umieszczonym w smukło palczastych dłoniach. Nagle uprzytomniłem sobie, że o coś chciałbym zapytać, po raz pierwszy od zawsze. Określiłbym to jako brud, który zbiera się po kątach, bałagan, który w pewnym momencie z ledwo zauważalnego staje się nieznośny, narasta i kumuluje się jak lawina czy nurt rzeki przy wiosennych roztopach. A za jednym pytaniem nadeszło kolejne: Sama je sprowokowała, czy znała mnie lepiej niż ja sam? Obie z tych wersji byłyby równie prawdopodobne.
   - O co się kłócicie? – wyrzuciłem na jednym tchu swoją myśl, wciąż w progu kuchni i talerzem w rękach. Z boku pewnie wyglądało to, jakbym szykował się do ucieczki. Ukoiłem sam w sobie obawy przed niczym i wbiłem w nią wzrok, świadomy, że pewnie zaraz jak zwykle skończy się jakimś wykrętem.
   Powieki opadły jej i nagle wydała się zmęczona, jakby codziennie odnosiła pyrrusowe zwycięstwa i miała ich zdecydowanie dość. Widać nie tego pytania się spodziewała. Zamierzałem nawet spytać, czego oczekiwała, ale nie chciałam odwracać uwagi matki od moich ostatnich słów. Odstawiła kubek i zamiast na mnie spojrzała w okno, mogłoby się zdawać, że stara się zbadać biel swoich firanek.
   - Czy wystarczy jeśli powiem, że w najbliższym czasie zajdzie kilka zmian? – po tych słowach w kuchni zapadła znacząca cisza. Położyła dłonie na kolanach, rozcierając je, nadal nie patrząc w moją stronę. Dobra atmosfera prysła, złość i irytacja zadrgały we mnie nagle najwyższą nutą, sprawiając, że zachciałem kogoś uderzyć, szarpiąc się w środku sam ze sobą. Nawet nie zdawałem sobie dotąd sprawy, że choćbym był starcem, i tak to mnie dotknie, wszystko co dzieje się między ludźmi, z którymi spędziłem całe życie. Dotykało, i to jak zimna, ostra stal kuchennego noża, choć zbyt daleko było mi do chłodu. Nie wiedziałem, co właściwie chcę zrobić, więc jakiś ukryty w mojej głowie zapasowy León przejął wreszcie stery. Na wpół świadomie rozluźniłem uścisk dłoni wypuszczając talerz, w odpowiedzi otrzymując krótki huk tłuczonej porcelany. Co dziwniejsze, w środku czułem się zupełnie normalnie, stłukłem talerz z jedzeniem równie naturalnym odruchem, co jakbym zdejmował buty, w zasadzie nawet nie poświęcając temu większej uwagi. Nie spojrzałem w dół. Nie poczułem ulgi, jeśli taka zaistniała, to zbyt lekka.
   Gabriela zdawała się jednak nie zauważyć niczego wyjątkowego. Dalej gapiła się w swoje firanki, jakby na nich Einstein zawarł lekarstwo na wszystkie choroby. Dziwnie spokojny zrobiłem krok nad pozostałością mojego uczynku i znowu znalazłem się w progu.
   - Cokolwiek byśmy nie robili, nigdy mnie nie oceniaj. Ani ojca – dodała nagle ostrym tonem, ale już byłem z powrotem w holu. A jednak, a przynajmniej teraz już tak - było mi wszystko jedno.

     


    Natalia


   Westchnęłam po raz tysięczny, odkładając skrzypce na jeden z niskich parapetów sali muzycznej i przybliżając sobie kartkę pod sam nos starałam się wyczytać cokolwiek z tych gryzmołów. Instrukcje pomocnicze Beto do zakładania strun stanowiły ciąg znaczków, pełen błędów ortograficznych i nowych lub zupełnie nieznanych mi liter hiszpańskiego alfabetu, utrwalonych na pomiętej kartce w kratkę wydartej z zeszytu. Jeden z rogów był naderwany a gdzieniegdzie dało się zauważyć zaschnięte zielonkawe plamy, dzięki którym w ich umiejscowieniu papier był jakby pofalowany i przebijał litery z drugiej strony na tę czytaną, pogarszając dodatkowo ten misz masz. Zgadywałam, że to ślady dawnej obecności plasterków ogórka w notatkach. Mogłoby się zdawać, że roztrzepany nauczyciel wciska swój prowiant w częściach wszędzie gdzie się da, jakby obawiał się kradzieży.
    Już bez nadziei odłożyłam notkę i spojrzałam smętnie na w połowie pozbawione wąsów skrzypce. Od godziny musiałam sobie cierpliwie powtarzać, czemu tu jestem. Odkąd Tomas wyjechał, Beto pozostał bez pomocnika, a właściwie rzecz biorąc kogoś, kto przede wszystkim mógłby go pilnować i sprawować pieczę nad szkolnym sprzętem. Postanowiliśmy z kilkoma innym uczniami naszego roku na zmianę mu pomagać, a ja obrałam dzisiejszą wartę. Z początku byłam nawet zadowolona – brakowało mi zajęcia, wcześniej każdą wolną chwilę zajmowała służba u Ludmiły a teraz mogłam co najwyżej iść do nowych znajomych, z którymi nawet nie wiedziałam, o czym mamy rozmawiać. Samotność powoli stawała się dokuczliwa a te nadprogramowe roboty pomagały ją zabić. Innym plusem był fakt, że nie wpadałam tak często na Maxi’ego. Od początku roku nie podszedł do mnie ani razu, mijał bez słowa, wyjmując pozbawione uczuć "cześć”, nie pozwalając mi zachować żadnych złudzeń, czy wciąż w jego pamięci pozostaje nasza ostatnia rozmowa i czy przyjął ją do serca. Coraz mocniej ciążyła mi jego obojętność, jakaś cząstka mnie, maleńka ale wciąż słyszalna powtarzała, że chce mi zrobić głupi kawał, że w końcu podejdzie, weźmie moje dłonie w swoje i wytłumaczy słodkim słowem, dlaczego kazał mi na siebie czekać i wyleczy moje serce z tego dziwnego odrętwienia...
    Tak czy siak, nic podobnego się nie działo.
    Sięgnęłam ku krzesłu z moją nową, czarną torebką i wyłowiwszy z niej telefon napisałam do Rebeci krótkiego sms’a z prośbą o ratunek, z nadzieją, że może jakoś we dwie wyrobimy się do końca przerwy.
    Przysiadłam na jednej z puf, zapadając się delikatnie zerknęłam przez szybę na korytarz Studio. Tego dnia po raz pierwszy odkąd przekroczyłam progi tej szkoły mogłam z czystym sumieniem określić ją słowem "tłoczna". Wszędzie kręciła się nie uczęszczająca do szkoły młodzież, zwykle smarkule mające koło czternastu lat, czasem w towarzystwie poirytowanych lub zmęczonych ludzi poprzedniego pokolenia, bez wątpienia ich rodziców i opiekunów. Nie mam pojęcia, jak Antonio mógł się zgodzić na tę turystykę potencjalnych kandydatów do StudioOnBeat. Jasne, że tak więcej osób się zgłosi, więcej wpłynie do kasy z zapisówek, może będzie też więcej uczniów. Problem w tym, że choćby stawali na głowie, nie wyczarują tu więcej miejsca, zresztą dyrektorowi zawsze zależało na samych uczniach, nie na ich ilości, a praca w podobnych warunkach, kiedy zgraja ludzi z zewnątrz przygląda Ci się, pociąga nosem, szepcze albo pisze sms’y nie należy do najprostszych.
    Nagle wśród potoku ludzi na korytarzu dostrzegłam postać w czarnych podkoszulku, kaskadę czarnych włosów i opaloną twarz z oczami o niemożliwie niebieskim spojrzeniu. Kiedy jeszcze byliśmy młodsi, zakładaliśmy się, czy to soczewki, nie mogąc się nadziwić jego świdrującej mocy, które to bardzo dobrze odzwierciedlało charakter swojej właścicielki. 
    Julia przemknęła szybko i lekko jak cień zniknęła w jednym z korytarzy, pozostawiając za sobą tysiąc pytań. Nie mogłabym się nie zastanawiać, po co tu przyszła. Bardzo możliwe, że chciała czegoś od Leóna, w końcu to on i Violetta zdawali się stanowić centrum jej zainteresowania na ostatnim ognisku. Uczęszczała do Studio, odkąd tylko mogła - wówczas gdy osiągnie się 12 lat - i czasami zdawało się, że traktowała to środowisko dosłownie jak własne królestwo, jeśli zaś nazwać Ludmiłę intrygantką, to na Julię brakło mi określenia. Postanowiłam zrobić przysługę Violettcie i uprzedzić ją przy najbliższej okazji.
   Minuty mijały a Rebeca nie przychodziła, zaczęłam zerkać nerwowo na telefon, w obawie, że przegapiłam jakąś wiadomość. W końcu stwierdziwszy, że sama i tak niczego nie zrobię, wyjęłam partytury i tekst, postanawiając poćwiczyć, zanim przyjdzie Beto i zrobi zawiedzioną psią minę, od której umrę. 
   - To spotkamy się w auli. Za pięć minut, Maxi! – dobiegł mnie nagle głos Francesci, stłumiony granicą ścian i odległości. Działając w jakimś irracjonalnym strachu z bijącym sercem przylgnęłam do kolumny, tak, aby mnie nie było widać z korytarza. Minęła sekunda, dwie, a wtedy z szumu rozmów wybił się okrzyk Gregorio:
   - Maximiliano! Proszę do mnie.
   - Ale...
   - Mam Ci to zarapować? Dą, dadadą! Do mnie!
  Jeszcze sekundę lub dwie trwałam w bezruchu, aż wypuściłam powietrze i odeszłam kilka kroków od kolumny, przepełniona naglą ulgą. Z oszołomieniem uświadomiłam sobie, jak bardzo obawiam się spotkania z podwójnie byłym chłopakiem i miałam ochotę postukać się w czoło z tego powodu. Odetchnęłam głęboko, starając się odpędzić swoje nerwice.
    - Naty, zmiłuj się, ty chyba…
    Przerwało mi nagłe uderzenie w plecy, tak silne, że poleciałam w stronę okna na korytarz, machając szaleńczo rękami w poszukiwaniu czegoś solidnego. Z łomoczącym sercem i przymrużonymi powiekami uderzyłam w coś tak mocno, że wycisnęło mi oddech z płuc a do oczu napłynęły mi łzy. Oszołomiona i boleśnie czuła na wszelki nacisk przewróciłam się na bok i usiadłam wolno na podłodze, oddychając miarowo. Odchyliłam głowę do tyłu, chcąc oprzeć tułów na rękach, gdy jednak tylko prawa dłoń zetknęła się z podłożem, w prawej dłoni wykwitł nagle ból a mi przed oczami wręcz cała feeria barw. Wystawiłam przed ją gwałtownie przed siebie wnętrzem w kierunku twarzy i spróbowałam się przyjrzeć, ale musiałam odczekać dwie, trzy sekundy, aż spojrzenie mi się wyostrzy.
    Tego nie spodziewałam się na pewno.
   Brzeg dłoni, wzdłuż którego wiódł mój mały palec przecięła czerwona pręga, z której właśnie wypływała krew. Zawsze mdliło mnie na widok czerwonej cieczy, jednak poczułam się zbyt sparaliżowana na takie odruchy. Chciałam coś powiedzieć, ale z mojego gardła wybrzmiał wyłącznie dziwny jęk. Kiedy krew skapnęła mi na spódnicę, byłam już bliska łez, ale nadal coś trzymało mnie w miejscu w zaskakującym bezruchu, jakbym nagle stała się rzeźbą, dziełem sztuki.
    Ktoś przypadł przede mną na kolana i objął moją dłoń masą zielonego materiału.
   - Dziewczyno, mów do mnie! - krzyknął Maxi, wyraźnie przestraszony, operując moją ręką jak swoją przy robieniu mi swego rodzaju opatrunku z miękkiego materiału. Zdałam sobie sprawę, że to jego bluza i błyskawicznie obudziłam się z marazmu, być może dlatego, że straciłam z oczu rozcięcie.
     Maxi.
    - Co? - wydusiłam z siebie tylko.
 - Pytałem, czy wszystko w porządku. Próbowałem Cię złapać, ale za szybko poleciałaś - w oczach błysnęła mu iskierka, jakby uznał, że być może w innych okolicznościach byłoby to zabawne, lecz zdenerwowanie przebijało przez jego twarz jak tusz na kartce z pamiętnika. 
    Zacisnął supeł mocno bluzę i spojrzał mi wprost w twarz - przez jego rysy przemknął cień ukrytymi za nimi myśli, dla mnie nieodgadnionymi.
    - Pobiegnę po pielęgniarkę. Nadal krwawisz i trzeba to szybko opatrzyć. - podniósł się z kolan, otrzepując spodnie z paprochów i rzucając mi płoche spojrzenie, gotowy do ucieczki. Idzie po pomoc, upomniałam sama siebie, starając się stłumić nagłe ukłucie.
     - Przecież nie umrę od tego - powiedziałam, sama zaskoczona, że te słowa wychodzą z moich ust. Jego orzechowe oczy zrobiły się bardziej okrągłe, i domyśliłam się, że moje podobnie - z jego punktu widzenia musiałam zapewne wyglądać jak niezrównoważona. - Idź - rzuciłam tonem niepokojąco bliskim pisknięcia. Zawahał się może sekundę, po czym wybiegł.
     Gdy zostałam znów sama, zdobyłam się tylko na żałosny jęk - czemu nigdy nic nie mogło się dziać normalnie? Czemu odezwał się do mnie dopiero, kiedy niechcący doprowadził do mojej krzywdy?
     Coś mnie tknęło i zastanowiłam się nad tym, że dotąd nie wiem, o co rozcięłam rękę. Rozejrzałam się prędko, wiercąc i moszcząc jak kura na grzędzie, aż zobaczyłam na podłodze skrzypce. Ostatnie dwie struny ku mojemu najszczerszemu zdumieniu pękły, więc konsekwentnie instrument nie nadawał się w tej chwili do niczego. I ponownie zdobyłam się tylko na ciężkie westchnienie, starając się nie myśleć o reakcji Beto. W końcu miałam mu pomóc a nie szkodzić.
     Dłoń zaczynała piec, zieleń bluzy Maxiego nasiąkała a on nie przychodził, w efekcie czego naszły mnie absurdalne myśli, że wykorzystał pielęgniarkę jako pretekst do ucieczki i już tu nie przyjdzie. Zwyczajem, którego nie zdążyłam zwalczyć przez wakacje zrugałam samą siebie za głupotę i wstałam, żeby trochę się ogarnąć. Zwróciłam swoim miejscom wszystkie przedmioty, które zdołałam przewrócić przy upadku i posługując się jedną rękę wytarłam krew z podłogi, po czym usiadłam na krześle, oczekując na Maxiego lub dzwonek na lekcję, co pierwsze. 
     Kiedy mignął mi za szybą, zdążyłam się jeszcze tylko wyprostować i przycisnąć rękę do piersi, zanim nie wszedł. Sam.
    - Gdzie pielęgniarka? - rzuciłam, zauważając, że w lewej dłoni trzyma biały prostokąt, zapewne apteczkę.
     - Nie ma jej, ktoś zemdlał i zamknęła na chwilę gabinet.
    - Skąd masz apteczkę? - spytałam, kiedy przyklęknął przede mną. Zrobiło mi się dziwnie, kiedy spojrzał na mnie zadzierając głowę lekko w górę i uśmiechnął się.
     - Zabrałem ją z pokoju nauczycielskiego. Podaj mi rękę.
     Miałam jeszcze ochotę spytać, czy któryś z nauczycieli o tym wie, ale po prostu wystawiłam ku niemu skaleczenie wciąż owinięte bluzą, która właśnie opadła, już rozłożona na podłodze ukazała dosyć sporych rozmiarów karmazynową plamę. Wstrzymałam oddech, patrząc na Maxiego, który jednak tylko delikatnie się skrzywił.
     - Spoko, moja mama umie sprać wszystko. - znów uśmiechnął się lekko i spojrzał mi w oczy, ale szybko odwrócił wzrok. Otworzył apteczkę, wyjmując waciki i wodę utlenioną i obmywając umazaną dłoń, która dzięki Bogu już nie krwawiła. Trwaliśmy w ciszy, kiedy on przykładał opatrunek, aż zaczął owijać bandażem.
    - Wiesz, że jutro ma do nas przyjechać tamten Terreńo? - rzucił tonem, jakby nic go to nie obchodziło, natomiast cisza stawała się dla niego męcząca i niezręczna.
      - Ach tak. - nie wiedziałam za bardzo, co odpowiedzieć, lekko speszona. Zresztą, wiadomość była mi obojętna - nie lubiłam producenta, który miał być szansą dla Studia, a okazał się nieprzyjemny i apodyktyczny w obejściu, ponadto sprowadził na szkołę coś, co powoli sprawiało, że przestawała być tą spokojną przystanią, gdzie wszystko było niezmienne i trwałe, z muzyką na czele.
      Maxi odchrząknął, odkręcając kolejny zwój bandaża.
      - Podobno ma nam coś oznajmić ważnego. Nie mam pojęcia, co to może być, ale pewnie to będzie duża nowina, skoro sam chce się pofatygować, coś naprawdę mega dla Studia...
      - Nie sądzę - wtrąciłam, na co zareagował zdziwioną miną. Zawiązał supełek i wypuścił moją rękę, marszcząc brwi.
     - Czemu.. czemu tak sądzisz, Naty?
     - Nie wyglądał specjalnie, jakby był sympatycznym człowiekiem. Zresztą... to producent. Zrobi dla nas tylko to, co mu się opłaci. - wiedziałam, że przez mój ton musi przebijać odrobina goryczy, ale koniec końców tak wyglądała prawda.
     Maxi ściągnął usta w wąską kreseczkę i jego rysy nagle przybrały chłodu, odsunął się nieco.
    - No tak. - niemal prychnął, wypowiadając te słowa.
    - Co no tak? - przyciągnęłam dłoń do siebie, czując lekki niepokój. O co mu chodziło?
    - A ty najwyraźniej się nie zmieniłaś. Wierzysz w najgorsze intencje.
   - O co Ci chodzi? - serce ciężkie już jak kamień wiedziało, ale jeszcze moment chciałam się oszukiwać, że zapomniał, albo że chociaż puścił to w niepamięć.
    - Już nie pamiętasz, co powiedziałaś? - parsknął wyraźnie zdenerwowany i złapał swoją bluzę, otrzepując ją - Nie pamiętasz, jak zginęło Ci jakieś nagranie z kamerki, nie mogliśmy go znaleźć a kiedy później... chciałem Cię.. pocałować, to stwierdziłaś, że na pewno ja zabrałem tę cholernie ważną taśmę i że jestem w jakimś cholernym spisku z Ludmiłą i że to jej jakiś wielki plan zemsty. Po tym, jak Ci pomogłem, jak mogłaś mnie nazwać jakimś szpiegiem i malwersantem? - oddychał ciężko, jakby przeżywał całą scenę jeszcze raz. Chciałam coś powiedzieć, chciałam krzyczeć. Chciałam zdobyć się na przeprosiny, które dotąd nie przeszły mi przez gardło. Ale coś mnie jakby sparaliżowało i także czułam, jakby sytuacja rozgrywała się na nowo, jakbym znowu traciła coś cennego i to w sposób nieodwracalny.
     - Nie powiesz nic? No tak. - obrócił się i w dwóch susach znalazł się przy drzwiach.
     - Maxi, poczekaj!
     Zatrzymał się i obejrzał przez ramię, wolno, z jakąś dziwną ostrożnością.
     - Tak?
     Zabrzmiał dzwonek, który zawsze był stosunkowo cichy, teraz jednak zdawał się przewiercać moje uszy, kiedy starałam się ubrać swoje uczucia w słowa. Kiedy wreszcie nastała cisza, dalej patrzyliśmy sobie twarzą w twarz i wykrztusiłam:
   - Przepraszam. Tak strasznie mi przykro, że Ci nie ufałam, ale tamto nagranie... - zawahałam się, ostatecznie wstrzymując te słowa, których nie wymazałabym. - Przepraszam.
    Nic nie odpowiedział, trwając w bezruchu. Wreszcie odwrócił się do korytarza  wyszedł, rzucając jeszcze przez ramię.
      - Po czasie.
    Zamknęłam oczy i siedziałam tak chwilę, starając powstrzymać zbierające się pod powiekami łzy. Dlaczego to musiało być takie trudne? Dlaczego tak banalna sprawa, związana z człowiekiem, którego dawniej samo towarzystwo mnie drażniło musiała tak boleć? Nie radziłam już sobie z niczym.
    - Naty? - na wpół zdumione, na wpół podenerwowane pytanie dotarło nagle do mnie. - Naty! - rozpoznałam mocny głos, teraz już dochodzący z bliska, charakterystyczną barwę, która tak podobała się internautom a której musiałam słuchać przez większość swojego życia.
      - Lena? - kompletnie zaskoczona otworzyłam oczy, odkrywszy, że moja siostra patrzy mi prosto z twarz  ze zmarszczonymi brwiami. - Co ty tutaj robisz? Nie powinnaś być teraz w szkole?
   - Co ci się stało w rękę? Czemu płaczesz? Boli Cię? - pytała tak samo jak dawniej jako mała dziewczynka starała się zirytować, tym razem wydawała się jednak szczerze zaniepokojona. - Co Ci jest?
     - Nic, ja... - nagle głos odmówił mi posłuszeństwa i przestałam mówić, zanim by się załamał. Nie chciałam teraz dyskutować o tym z młodszą siostrą.
   - Chodź! - stanowczo ale i ostroznie wziela mnie za łokieć, podciągając w górę. - Chyba nie chcesz. żeby czwartoklasisci zastali cie tu taką rozmazaną. - no chodź - lagodnym tonem ponagliła, kiedy nie chciałam się ruszyć, zupelnie jakbym to ja urodziła się ponad dwie zimy później i błyskawicznie pozbierała moje rzeczy.
   - Nie powiedziałaś mi, czemu tu jesteś.
    Spojrzała mi twarz z pełnym, szerokim uśmiechem. Ten wyraz twarzy, który pojawiał się u niej niemal non stop w ich rodzinnym domu zawsze przywodził mi na myśl i przypominał o jej liberalnym, silnym charakterze, pozbawionym ograniczeń w postaci konwenansów, zupełnie jakby te nie istniały. Te iskry w oczach wręcz zdawały się przemawiać, w prostych ale nieodstępnych słowach: i tak zawsze zrobię po swojemu.
     - Jak to co, głupio pytasz. - machnęła lekko głową, odrzucając coraz dłuższe, popielate kosmyki na plecy i mrużąc oczy jakby w lekkim rozbawieniu. - Przyszłam na zajęcia otwarte. Będę zdawać do studia.



     Violetta
      
    Zwiesiłam głowę tuż nad zeszytem, starając się powstrzymać od podobnie drastycznych posunięć jak walenie czołem w stół. Cyfry splatały się w warkocze przed moimi oczami przy trzeciej z godzinie poznawania tajników logarytmów kwadratowych. Obliczanie nierówności stało się moim koszmarem, wszechobecnym jak wirujące wokół pasma równań, jakby były małymi wagonikami pociągu, starającymi się złapać za ogon jednego z pobratymców, po czym razem wyruszyć na poszukiwanie lokomotywy. Wyobraziłam sobie podobną scenę i roześmiałam się, sama w pustym pokoju, a dźwięk wrócił do mnie, jakby teraz to jasne ściany salonu chciały wyrazić rozbawienie po takim czasie patrzenia na niedołęgę, od czterdziestu minut mazgającej się nad jednym przykładem, mając ich jeszcze kilkanaście. Jedyną pocieszającą myślą był fakt, że następna lekcja odbędzie się za dwa dni.
     Nowa guwernantka była potworem. Nie miałam już żadnych wątpliwości.
     Pani Kathrina pochodziła być może z Niemiec, lub też Szwecji, ciężko było rozpoznać dokładniej twardy, żylasty jak niedogotowane mięso akcent, jakim zaciągały słowa wychodzące spomiędzy jej wąskich ust, i choć nie poznałam jej jeszcze dość dobrze, łatwo przychodziło mi stwierdzenie, że tymi sami epitetami można by określić także jej charakter. Kiedy Angie odeszła z domu długo nie było rozmów dotyczących mojej edukacji, jednak wraz z nowym rokiem szkolnym tata przypomniał sobie o nauce i spotkał się z kilkoma guwernantkami, choć żadna z nich nawet w zbliżeniu nie przypominała ciepłej cioci Angeles. Kathrina Meruun zjawiła się po raz pierwszy w naszym domu dziś i od razu przywiodła mi na myśl jakąś realizację jednego z nagłych, ale niemożliwie upartych postanowień taty. Okazała się być bardziej tajemniczą wersją mojej dawnej nauczycielki Elsy, z którą pożegnałam się w dniu przyjazdu do Buenos Aires, czy też raczej pożegnałam się za nią, ponieważ wybiegła z domu z tortem na twarzy, święcie przekonana, że jestem jakimś wcieleniem diabła. Zimne usposobienie zdawało się doskonale rozgościć w surowych, północnych rysach następczyni mojej ciotki a czarną garsonkę z kompletu zawsze zapinała na wszystkie guziki, jakby w jej połaciach skrywała noże.
     Kto go tam wie, pomyślałam już bez reszty rozkojarzona. Może trzyma tam Czarną różdżkę, albo w kokonie mocno ściągniętych do tyłu popielatych kosmyków w postaci koka nie ukrywało się jajo kosogłosa.
     Moje myśli zaczynały błądzić na tak dziwne obszary, że musiałam je siłą woli zapędzać z powrotem do jednej, matematycznej zagrody. Rozparłam się łokciami na stole jadalnianym uważając, aby nie uszkodzić jasnych na tle bukowego drewna słomkowych podstawek pod naczynia, starając się ignorować paradoksalnie utrudniającą skupienie, dzwoniącą w uszach ciszę. Dom zdawał się kompletnie wyludniony – Olga już ponad godzinę temu wybrała się po zapasy do naszej spiżarki, tata pracował zamknięty w swoim gabinecie, Ramallo odwiedzał krewnego w szpitalu a Rafa najpewniej produkował pensję ogrodnika, wykopując kolejne dołki w trawniku. Westchnęłam, omotana poczuciem rezygnacji: straszliwie tęskniłam za towarzystwem Angie. Zawsze rozumiała mnie i wiedziała, co chcę jej powiedzieć, zanim jeszcze wydobywałam z siebie głos, wyrozumiała i o melodyjnym śmiechu przywodzącym na myśl słowicze trele o siódmej rano dochodzących spomiędzy drewnianych ram okna, służącego wówczas za portal do równoległego i wszechobecnego wymiaru muzyki. Ona sama zdawała się być utkana z melodii i śpiewu, i myślę, że to właśnie te włókna, tak podobne do mnie samej, zadzierzgnęły między nami więź bliską siostrzanej, nić porozumienia, która przeistoczyła się w łańcuch już w pierwszych dniach naszej znajomości. Wielokrotnie myślałam nad tym, jak sprowadzić ją z powrotem do domu, wydawało się jednak, że sytuacja sprzed końca roku coś w niej złamała, nieodwracalnie tak jakby ta połamana gałąź jej życia miała już nigdy nie odrosnąć i nie było w stanie nic i nikt odwrócić jej smutnego losu. Setki razy starałam się wydobyć od taty choć słowo na ten temat, idąc za przekonaniem, że zrozumiałaby chwilowy i porywczy gniew swojego szwagra, w końcu miał prawo czuć się oszukany, ale że ostatecznie w końcu się dogadają. Za tym musiało kryć się coś więcej, jakieś prawdy ukryte dotąd dla mnie i choć byłam w stanie uszanować prywatność dwojga bliskich mi, dorosłych ludzi, martwiło mnie to, że mogą dalej pozostawać w głębokiej urazie. No i to dziwne samopoczucie Angie, dziś równie nieporadnej co dziecko, w stanie przywodzącym na myśl zaczątki depresji. Kiedy wyszła z sali,  a zamiast niej wrócił Pablo…
        - O czym tak myślisz? – usłyszałam nagle tuż przy uszu, miękki szept, pełen tak dobrze znanej mi czułości i spokoju, łagodny jak pocałunki powiewu wiatru w ciepły, letni poranek. Serce przyśpieszyło mi gwałtownie tak z zaskoczenia podszytego leciutkim ukłuciem strachu ofiary zaskoczonej przez drapieżnika jak i pochłaniającym przypływem miłości. Pierwsze z uczuć, czysto instynktowne, wchłonęło i natychmiast o nim zapomniało drugie z nich. Czując ciepły oddech na uchu obróciłam delikatnie szyją w tę stronę, po której spodziewałam się zastać oczy i spojrzałam wprost w nie: dotąd nie potrafiłabym stwierdzić, jakiego koloru dokładnie są. Zieleń zdawała się przenikać jasny odcień błękitu a refleksy lapis lazuli nadawały spojrzeniu ostrego, wyrazistego wyrazu, lśniące jak potłuczone szkło i przywodzące na myśl odbicia promieni słońca, kiedy patrzył na mnie w ten sposób – spod przymrużonych powiek, z pewnym rozmarzeniem, splotem troski i miłości, spojrzeniem, dzięki któremu czułam się kochana tak mocno, że równie dobrze mogłabym nauczyć się sięgać nieba w locie. Wszystko w jego twarzy, od rzeczonych oczu przez kształtny nos, szlachetne, piękne rysy , gęste brwi i ziemiste policzki ocienione długimi rzęsami, aż po usta, a może przede wszystkim właśnie one, z błąkającym się w kącikach uśmiechem – przyciągały mnie, magnetyzowały tak silnie, że siłą woli nie byłabym w stanie powstrzymać tego wewnętrznego drżenia.
        - No więc? – spytał znów, uśmiechając się ciepło, z rozbawieniem. Wtedy pojęłam, że mam otwarte usta i jak głupio muszę wyglądając, zamykając je gwałtownie z głęboką nadzieją, że nie zarumieniłam się tak bardzo, jak podejrzewałam. Po tak długiej rozłące wciąż silnie oddziaływała na mnie jego obecność, jakby mojemu ciału ciężko było uwierzyć, że na powrót jest blisko – zawsze gotowy, żeby przytulić i  wesprzeć, pocałować czy pomóc się podnieść – po prostu być. Obiecał mi… pocałunek. Na pożegnaniu przed Walencją. Póki jedynie tulił, wciąż boleśnie przypominał mi okres, kiedy zerwaliśmy i zostaliśmy ‘przyjaciółmi’. Teraz widywaliśmy się zaledwie od kilku dni. Zdecydowanie zbyt mało czasu.
       - O Angie – odparłam zgodnie z prawdą, dochodząc do siebie.
       - Nie o mnie? – powstrzymałam odruch śmiechu, widząc jak wydął wargi w grymasie.
       - Na przykład o tym, że się spóźniłeś? – zagrałam pretensję, mimo iż wcześniej uprzedził o tym, że musi pomóc z czymś tacie. Chrząknęłam ponownie – coraz ciężej przychodziło mi ukrywać mój dobry nastrój.
 León udał przepraszającą minę, ale nie wyszła szczególnie przekonująco – jego spojrzenie wciąż wydawało się delikatnie ospałe, zahipnotyzowane, hipnotyzując tym samym i mnie i nagle poczułam przyjemny dreszcz, kiedy jego ramię objęło mnie w talii, unosząc, aż staliśmy oboje. Tak blisko, że gdybym zechciała, mogłabym go polizać. Zachichotałam jak ta głupia, natychmiast tego pożałowawszy bo zdawało się, że León się ocknął, czy też raczej zmienił nastrój, gdyż poluzował swój uścisk, ale ja nawet nie do końca świadomie przylgnęłam do niego z dziwnie przyśpieszonym tchem, świadoma, że gdyby teraz do salonu wszedł tata, dostałby zawału. León jednak roześmiał się, widząc moje zachowanie, pochylił ku mnie głowę a ja stanęłam na palcach aby spróbować zrównać się z nim wzrostem, oczekując na ten jakże wyczekiwany wakacyjny prezent, niespełnioną dotąd obietnicę, automatycznie opuszczając powieki. Jego dłoń przesunęła się na moje plecy, zupełnie jakby obawiał się, że się odsunę lub stracę równowagę, druga natomiast zanurzyła się nagle w moich włosach, gorący oddech na szyi był półsekundową zapowiedzią  jego jeszcze cieplejszych ust na moich wargach.
       Podłoga zakołysała mi się pod stopami jak pokład statku w czasie sztormu a świat zaczął wirować, przestałam myśleć, przestałam czuć, na moment istniał jedynie ten pocałunek i przytrzymujące mnie ramię, pewne i obronne jak świadomość jego bliskości.
****

  - A co to takiego? – spojrzał ponad moim ramieniem chwilę, lub dwie, ewentualnie kilkanaście chwil później na stół jadalniany wciąż zasłany książkami, pośród których niczym matrona zasiadła na miejscu pani domu rozgościł się zeszyt od matematyki. Ujął moją dłoń i unosząc ją poprowadził i przysunął najwyraźniej odepchnięte wcześniej krzesło, zwracając mnie swojemu miejscu. To był jeden z tych dżentelmeńskich gestów, które tak mi się podobały, zdawało się, że wpojono mu je już we wczesnym dzieciństwie czy wręcz zostały mu przypisane od urodzenia, zamykając się w jednym słowie, mianowicie: klasa.
    - Logarytmy kwadratowe – tu pozwoliłam sobie na długie, bolesne westchnienie, patrząc na poły wrogo i smętnie na notatki, pozostając przy cichej nadziei, że być może poczują się urażone i sobie pójdą. León wsparł się dłonią na oparciu mojego krzesła, drugą o brzeg stołu i przechylił się nad moim lewym bokiem, zniżając twarz ku szeregom liczb, mrużąc oczy i przebiegając prędko wzrokiem po kolejnych linijkach. Następnie spojrzał na mnie, marszcząc lekko brwi.
     - Nie rozumiesz tego? – ton był obojętny, nie pobrzmiewało w nim zdziwienie ani jego częsty współbrat, czyli złośliwość.
     - Może, trochę. – nie chciałam zwracać jego uwagi na ten temat, miałam nadzieję, że straci nim zainteresowanie, zanim nie okaże się, że dawno powinnam znać przedstawione wymagania i materiał.
     - Spójrz – powrócił wzrokiem do dużych, białych stron, poprzecinanych moim wąskim pismem jak skaleczenia, z których nie płynie krew, właściwie nic, poza uczniowską rozpaczą czy uciechą, choć tą drugą o wiele rzadziej. Powiódł palcem od jednej liczby do drugiej, przechodząc na drugą stronę równania. – Wykorzystujesz zasadę, w której to jest równe kwadratu z a przy sumacji z kwadratem różnicy tej liczby i wyniku, przełożonego z drugiej strony, ze zmianą znaków. – na moje powątpiewające spojrzenie zareagował tylko półuśmiechem  - spróbuj.
     Sceptyczna przyjrzałam się lepiej i spróbowałam odnieść wymienione przez Leóna zasady do praktyki i ku mojemu zdumieniu wszystko połączyło się w logiczną całość, przykład okazał się małą, sprawną machiną obliczeniową. Zapisałam szybko cztery długie rzędy działań i spojrzałam na niego, szukając chłopaka wzrokiem – nawet nie zauważyłam, kiedy przeszedł do brzegu stołu, opierając się o niego lekko i obserwując moje wykonanie. Sprawdziłam wynik – jak najbardziej, zgadzał się.
    - To działa – dałam tu upust mojemu zaskoczeniu.
    Roześmiał się.
    - Czyżbyś we mnie wątpiła? – postukał knykciami o drewniany blat, jakby chciał zapukać do drzwi.– Myślałem, że Twoja guwernantka musi dostosować tempo, ale jeśli chcesz, możemy się pouczyć.
    - Nie teraz – rzuciłam odrobinę zbyt szybko w obawie, że straci zainteresowanie samym spotkaniem, które zamieni się w korepetycje. Uniósł brew, ale iskierki w spojrzeniu powiedziały mi, że bez problemu odgadł intencje słów. – Wybiegłeś z programem wprzód?
     - Dawno go skończyłem – oznajmił, wzruszając ramionami.
    - Jak to?
    - Jak to jak to? – zrobił przekorna minę  – Po prostu, mój program zawsze był przerabiany szybciej, ojciec naciskał. W wakacje miałem dodatkowe zajęcia z matematyki, ekonomii i handlu. Ojciec sądził… tak czy siak, egzaminy zdałem jak miałem… 16 lat? – spojrzenie miał obojętne, ja natomiast siedziałam, zbyt zaskoczona, żeby sformułować zdanie. León miał już prawie 2 lata egzaminy za sobą? Z całym materiałem i rozszerzeniami z ekonomii? Przez moment układałam sobie to w głowie, pojmując, ile pracy, inteligencji bądź tego i tego musiał posiadać, żeby sobie poradzić z tym. – Zdaje się, że dzięki temu szybciej zapamiętuję nuty – dodał, jakby uznał fakt za ostatnią wartą wspomnienia rzecz. Uprzytomniłam sobie, że nie muszę pytać, co go napędzało – przyszłość mnie samej była niemal zaplanowana, kiedy w te plany wkroczyła muzyka i Buenos Aires. Zapewne uznał, że jeśli zda egzaminy będąc zbyt młodym na uniwersyteckie życie, nie wyślą go na żadną uczelnię. Widocznie miał rację, chyba, że jego tata również wreszcie zrozumiał, co naprawdę syn chce robić.
     - Skoro już tak nie chcesz się uczyć – oznajmił, głosem zabarwionym lekkim rozbawieniem  – to może zerkniemy na twoją piosenkę, którą zadał dzisiaj Pablo. Mówiłaś, że już coś masz.
    Powściągnęłam grymas.
    - Nie przypominaj mi proszę o tym zniknięciu Angie. Odkąd wyszła, nie mogę się do niej dodzwonić. Piosenkę… mam większość. - Odepchnęłam pomoce naukowe, sięgając po pamiętnik i wyjęłam stamtąd nuty, podając je Leónowi.

   Wyraźnie zaskoczony uniósł wydatnie brwi, zgłębiając zapewne w myślach melodię, rekonstruując właśnie czytane nuty.
      - Szybko Ci poszło.
      - Nie, ja... komponowałam to już kilka dni, ale Pablo nie wyznaczył w końcu konkretnego tematu, jeśli jedyną wytyczną mają być uczucia związane z powrotami, myślę, że to pasuje. - skinął głową i obserwowałam, jak podchodzi do fortepianu i płynnym ruchem zasiada przed nim, uchylając osłaniającej klawisze klapy. Rozległa się jednostajna melodia na cztery, jakby się rozgrzewał, po czym wybrzmiały pierwsze nuty mojej kompozycji. Zdziwiłam się nieco, ponieważ kiedy jego szczupłe palce przemykały po klawiszach, wydała mi się jaśniejsza, weselsza, niż gdy ostatnim razem ją grałam. Zasłuchana pomyślałam, czy nie ma to żadnego związku z porannym spotkaniem z Julią. Zupełnie jakby jasnooka piękność jedną uwagą zmąciła moją pewność, w to co robię i tworzę. Poczułam zawiązujący się w supeł  żołądek, przypominając sobie, jak bardzo chcę - jak muszę - porozmawiać z nim o tej dziewczynie. Doczekałam do ostatnich nut i miałam zabrać głos, wtedy jednak obrócił głowę w moją stronę i uśmiechnął promiennie, tak pięknie, że zabrakło mi wówczas słów. 
       - Niesamowite - powiedział, spoglądając, jak przemierzam salon w drodze do instrumentu. - Naprawdę.. świetne. Masz jakieś zaczątki tekstu?
       - Coś mam, chociaż myślę, że wymaga poprawek - położyłam odkryte ręce na zimnej klapie fortepianu, od dłoni do łokci i wspominając słowa czarnowłosej: "Powinnaś to zaśpiewać niżej". Założyłam luźny kosmyk za ucho, starając się odegnać od siebie tę myśl.
      - Więc zaśpiewaj mi. - jego proszący wyraz twarzy rozbroił mnie i wyzbywszy się obaw niemal mimowolnie wydobyłam z siebie zapisane rano słowa w reakcji na graną ponownie przez niego melodię.


Valió la pena todo hasta aqui,
Porque al menos te conoci...

Zerknęłam szybko ku niemu, i jakby to czując rzucił mi spojrzenie znad nut, szybkie i zadowolone, skinął zachęcająco głową. Uderzyło mnie nagle wspomnienie naszej pierwszej randki w Restó, która choć wcale nie miała być randką, szybko przerodziła się w cenne wspomnienie również z powodu mojego pierwszego występu przed publicznością. Wówczas niemal równie nieśmiale wymruczałam pierwsze wersy, León grał i cały czas zachęcał mnie, wyrazem twarzy i spojrzeniem, dodając odwagi.

Valió la pena lo que vivimos
Lo que sonamos,
Lo que conseguimos

Valió la pena pude entender,
que cada historia es una razón
Para estar juntos para creer, para que sueno nostra cancion

Ogarnęła mnie charakterystyczna lekkość, powracająca do mnie zawsze wraz muzyką; bestroska, dystans i energia, dzięki której przenosiłam się do mojego własnego świata.

Hoy somos tantos, hoy somos mas
Hoy mas que nunca...
Puedo volaaaaaar

Todo, vuelve comenzar,
Juntos, sin mira atras
Siente, suena como yo!
Vive, tu destino es hoy!

Urwałam, León także przerwał i spojrzał na mnie marszcząc brwi.

  - Co się stało?
 - Dalej nie mam jeszcze słów. - odparłam zgodnie z prawdą i przeniosłam się w stronę kanapy, czując jak odprowadza mnie spojrzeniem. - Nie zdążyłam dokończyć. - dodałam, siadając i zapadając się tym samym w miękkie, wygodne siedzenie, układając wokół siebie poły spódnicy z czystego poczucia przyzwoitości. León pozostał na swoim miejscu, patrząc w nuty. Zauważyłam, że ściemniło się już - miałam nadzieję, że Olga zdążyła już wrócić, nie potrzebny był nam kolejny powód do niepokoju. Jasne fotele zdały mi się nagle pasmem gór pomiędzy mną, a oddalonym o kilka metrów chłopakiem. Jego plecy poruszyły się, gdy je wyprostował nagle, jakby obudził się z jakiegoś zamyślenia, chociaż najpewniej właśnie skończył spoglądać w partyturę. Chciałam, żeby przyszedł tu do mnie, jednak coś powstrzymało mnie przed tym, by go zawołać. Poczułam się dziwnie, osobliwie, chociaż jedno pozostało niezmienne - pragnęłam, by mnie przytulił.
  Jego łokcie rozsuneły się do zewnątrz, kiedy położył dłonie na przeciwległych końcach klawiatury i dopasowując je do własnych planów ponownie zaczął grać. Melodia okazała się nieznana mi, z początku cichsza, głęboka i niska ale bogata w skalę. zaczęła się rozwijać, krążyć, przyśpieszać i wznosić się. Zamknęłam oczy i pozwoliłam sobie rozpłynąć, zanurzyć się w niej, stać się częścią opowiadanej poprzez nuty historii, wydając westchnienie zachwytu. Było w niej coś magicznego, wyrafinowanego, hipnotyzującego i poczułam się, jakbym miała silne deja vi - wręcz poczułam zapach spalanego w kominku drewna, czułam ciepło ognia na twarzy i miękki dotyk dywanu pod gołymi stopami i dłońmi. Niemal usłyszałam w tle głośny śmiech kobiety, pełen śpiewnego czaru i poczucia szczęścia, które dotknęło również mnie jako słuchającą. Chciałam odwrócić się i zobaczyć ją, kiedy muzyka nagle znikła, pochłaniając ze sobą całą wizję, jakby była farbą, umykającą z obrazu, pozostawiając jedynie puste płótno.
  Uniosłam powieki, zaskoczona i lekko zdezorientowana. Wspomnienie rozgrywające się jeszcze chwilę temu w mojej głowie pozostawiło po sobie głuche echo - jakby należało do innego życia, zagubione głęboko w pamięci i tak nagle odnalezione, że poczułam się niemal upojona nim.
    - Wszystko w porządku? - León już szedł ku mnie, widziałam w jego twarzy cień zmartwienia, niepokoju - Dobrze się czujesz?
    - Melodia - rzuciłam wręcz na bezdechu, wracając do siebie. - Skąd ją znasz? Jak zapamiętałeś nuty? - zahamowałam rozpalającą się we mnie gorączkę pytań.
    - Partytura. - oznajmił, siadając przy mnie i otaczając ramieniem. Wsparłam głowę na jego obojczyku, wtulajac twarz miekki, czerwony material. Wziął moją dłoń w swoją i położył je sobie na kolanach. - Leżała tam, zaintrygowała mnie, więc... zagrałem. A potem się skończyła - nie mogłam widzieć jego twarzy, ale czułam, że znów się uśmiechnął.
     - Więc to nie Twoje dzieło - bardziej stwierdziłam niż zapytałam, z delikatnym cieniem zawodu, wynikłego z nadziei, że to on stworzył to piękne dzieło.
     - Może Twój tata albo Ramallo grał. 
     - Ramallo nie grywa, nie umie, zwłaszcza tak złożonych. - postanowiłam później konkretnie zastanowić się nad wnioskami, które z tego płynęły, teraz jednak poczułam się zmęczona, także ucieszona jego oparciem i bliskością. - Przepiękna..
      Siedzieliśmy dłuższy moment w zupełnej ciszy, nie krępującej w żaden sposób, wręcz przeciwnie - dającej dziwną swobodę myśli. Minuty mijały a my trwaliśmy, tak jak to powinno być zawsze - stali, niezmienni i razem.
    Julia, powróciło nagle do mnie to imię jak nieproszony gość, kruk, który swoimi czarnymi jak przepaście skrzydłami osłonił mój nastrój.
    - León... - zaczęłam, nie wiedząc dokładnie, jak ująć w odpowiednie słowa to pytanie. Wolałabym, żeby nie zorientował się w moich uczuciach w tej kwestii. W moim nagłym, niewytłumaczalnym i bezpodstawnych poczuciu zagrożenia.
     - Tak? - spytał,  zwracając głowę bardziej w kierunku mojej i pocałował mnie delikatnie w czoło. Ogarnęło mnie słodkie ciepło i nagła pewność, że w istocie - nie grozi mi nic, że jestem nietykalna. Uniosłam głowę, obracając ją ku jego ustom i złożyłam na nich lekki, choć długi pocałunek. Odszukałam jego wzrok i patrzyłam w te oczy, widząc w nich oczekiwanie, a także odbicie własnej twarzy, jakby innej, piękniejszej, i wzięłam głęboki wdech, jak przed skokiem do wody.
    - Kim jest dla Ciebie Julia?
    Uniósł brew, jakby nie wiedział o co mi chodzi, i nagle dostrzegłam błysk zrozumienia - szybko odwrócił spojrzenie, gdzieś w stronę okna.
     - Nie wiem. - w odpowiedzi pobrzmiewało coś dziwnego, gdybym go nie znała, powiedziałabym, że to żal. - Właściwie to chyba nikim.
    Chciałam widzieć jego wyraz twarzy, ale nie odwrócił jej w moją stronę.
    - To znaczy? - drążyłam, czekając, na jakieś konkretne wyjaśnienie, a a z każdą mijającą sekundą wzrastał mój niepokój.
    - Julia jest jakby... - poczułam, jak jego pierś unosi się, kiedy teraz to on zaczerpnął powietrza. - moją pierwszą miłością. - dokończył dziwnym głosem, którego nie umiałam odczytać.
     Poczułam, jak kamień w moim żołądku opada, ciągnąc mnie ze sobą w dół jakiejś osobliwej przepaści.
     - Twoją miłością? - powtórzyłam niekontrolowanie piskliwym tonem, modląc się w duchu gorliwie, żeby to było wygasłe uczucie, dawno zamknięty rozdział, bo inaczej nie miałam pojęcia, jak bym to przeżyła. Nikim, nikim, powtórzyłam szybko jego słowa, starając się ukoić ten nagły, niekontrolowany lęk. Przeszedł mnie dreszcz.
      Przygarnął mnie do siebie mocniej ramieniem.
      - Tak, dawno temu - wreszcie spojrzał mi w twarz, z wymalowaną na twarzy rezygnacją. - Kiedy dostałem się do Studio, spotykaliśmy się kilka miesięcy, trzy, może cztery. Potem wyszło na jaw, że jest manipulantką i że okłamała mnie w zbyt wielu rzeczach. - długie westchnienie przerwało na moment jego wypowiedź. - Rozstaliśmy się, a niedługo potem odeszła ze studia.
      - Czemu? - wyrzuciłam niemal natychmiast, jednak już z pewną ulgą, dobrą i świeżą jak powiew wiatru w upalny dzień. Poczułam się nieco lepiej.
      - Nie wiem, podobno wyjeżdżała z rodzicami za granicę.
      - Czemu się rozstaliście.
      W kąciki jego ust zaplątał półuśmiech.
      - Ah. Tak jak mówiłem... - znów przez jego twarz przemknął jakiś niezrozumiały dla mnie cień. Zresztą, to już nieistotne. Po prostu.. zawiodłem się na niej. Tyle. 
       Enigmatyczne wyjaśnienie nie uspokoiło mnie tak bardzo, jakbym chciała, ale poczułam się lepiej - ciążący mi gdzieś stale w myślach ciężar tej zagadki, którego wcześniej nawet nie zauważałam, uleciał pozostawiając swój postument nowemu niepokojowi, który jednak był znany i jasny. Jak to się mówi, lepsza stara bieda, niż nowa bieda.
      - Powiesz mi coś więcej? - mimo to zapytałam ostrożnie, starając się wybadać, gdzie znajdę granicę między tym, co chce mi powiedzieć, a czego wolałby nie.
    - Nie ma nic więcej do mówienia, ta sprawa jest od dawna nieaktualna. - przyjrzał się badawczo mojej twarzy. - Martwiło Cię to? Wasza rozmowa z ogniska?
     - I ta z parku - rzuciłam, zanim zdążyłam ugryźć się z język. To wyraźnie go zaintrygowało, a przecież rano postanowiłam sobie, że nie będę tego wyciągać, ani tym bardziej pytania, czy rzeczywiście go potem spotkała, jak Julia sama zapowiedziała.
      - W parku?
      - Tak... Natknęłyśmy się na siebie. - zanim zdążyłam się powstrzymać, wręcz mimowolnie, pchnięta jakąś tajemniczą siłą dodałam - Mówiła, że idzie do Ciebie powspominać.
         Przeklinając w duchu samą siebie zobaczyłam, jak wciąga powietrze a jego usta zmieniają się w wąską kreseczkę. Przez chwilę nie odzywał się, znów patrząc gdzieś w przestrzeń z rysami wyostrzonymi w przypływie gniewu lub irytacji, jakby w środku prowadził jakąś walkę. 
      - Tak jak mówiłem, nie martw się tym. To nie Twój problem.
      - Czym ma się nie martwić? - rozległ się za naszymi plecami nieco nienaturalnie podniesiony głos taty. Drgnęliśmy nagle we wspólnej iskierce paniki, León zabrał rękę i stanął niemal na baczność.
       - Dzień dobry, panie Germanie. - uśmiechnął się uprzejmie, odzyskując rezon. Spojrzałam na tatę ponad oparciem kanapy. 
        - Witaj, Leónie - rzucił ze sztucznym, szerokim uśmiechem, który nie objął oczu. - Tak więc, powiedz mi córeczko, czym miałabyś się martwić.
      - NIE martwić - rzuciłam mu niechętne spojrzenie, dając znać, że wiem - musiał podsłuchiwać, albo przynajmniej próbować. Opanowałam ogarniają mnie falę irytacji.  Ten zrobił niewinną minę i zasłonił usta dłonią opartą na wcześniej splecionych na piersi rękach. - Czemu Cię to interesuje, tato?
        - Musi mnie interesować, przecież jesteś moją córką! Moją córeczką przecież, każde Twoje zmartwienie jest moim zmartwieniem! - przemawiał z emfazą, która miała go bronić, a moim zdaniem to zachowanie było lepszym dowodem o winie niż odciski palców.
      - Ależ panie Germanie, czemu pan tak wypytuje tych biednych młodych. Jeśli by chciała, już by powiedziała - dobiegł od kuchni Olgi, która weszła do pokoju w towarzystwie uśmiechniętego Ramallo. Zastanowiłam się zdumiona, czy to oni wrócili tak cicho czy tylko ja byłam tak pogrążona we własnych obawach, że nawet tego nie zauważyłam. Gospodyni puściła do mnie oko. - W kuchni są świeżo upieczone muffinki, radzę się pośpieszyć, zanim ktoś wszystko zje. Na przykład pan Ramallo - położyła nacisk na ostatnie zdanie, patrząc w stronę oburzonego adwokata ojca złym spojrzeniem. Ledwo powstrzymałam się, by nie parsknąć śmiechem. Wiedziałam, że to jeszcze materiał na parę. - Albo jeszcze lepiej, ten dziki pies, Lion. - słysząc jak używa nieoficjalnego imienia prezentu od Leóna posłałam mu szybkie spojrzenie - mimo obaw dostrzegłam w jego rysach jedynie szczere rozbawienie. 
       - Właśnie, właśnie, do kuchni! - zawołał tata, jakby zobaczył w tym okazję do przepędzenia nas z miejsca, gdzie pozostawaliśmy samotni.
         León, promienny jak zwykle udał ukłon i podał mu dłoń.
    -Milady ma ochotę na muffinka? - spytał, a ja tylko roześmiałam się w odpowiedzi, przyjmując dłoń.
    Resztę wieczoru spędziłam w przyjemnym poczuciu ulgi i postawania dobrze poinformowanej w sytuacji.


~Milens Enterraz







6 komentarzy:

  1. Czytałam chyba z dwie godziny, bo zawsze musiało znaleźć się coś co mi przeszkadzało. A jutro sprawdzian z historii...
    Czekałam jakieś 2 miesiące na rozdział, ale było warto. No dość, że bardzo długi, to zawiera w sobie tyle przekazu! Używasz tyle słów, porównań, epitetów... To najlepsze opowiadanie jakie mam okazję czytać. Uczuwam się w bohatera i wydaje mi się, że jestem częścią tego wszystkiego. To, to niesamowite, a zarazem ekscytujące.
    Masz ogromny talent, on nie może się zmarnować. Pisz dalej, jeszcze więcej. Rób to, co dyktuje Ci serce. A serce masz pewnie ogromne i wiem, że w pisanie wkładasz całe swoje serducho :) To od razu się zauważy. Każdy element jest dopracowany, po prostu dążysz do perfekcji. To wszystko widać w efektach, w tym opowiadaniu.
    Gratuluję, życzę dalszych sukcesów w pisaniu i czekam na dalszy ciąg historii,
    Justyna vel kislowa :)

    OdpowiedzUsuń
  2. W końcu znalazłam czas i przeczytałam wszystkie rozdziały :) I powiem tylko dwa słowa: MASZ TALENT!!!!! Napisałabym więcej, ale chce mi się spać bo przez ostatnie dni dużo pisałam z taką jedną :P A teraz najważniejsza sprawa ;) Już raz Ci mówiłam, że na ten post o, no sama wiesz o kim mogę czekać bardzoo dł uuugo :D No więc informuje Cię, że ja czekam :** I powinnaś mnie kojarzyć z aska ;) Taka wariata Daria. <3

    OdpowiedzUsuń
  3. Omatulu! *___* Na sam początek - masz talent, dziewczyno! Żałuję, że trafiłam na tego bloga tak późno!
    Twój styl pisania jest na poziomie zawodowych pisarek, autorek bestsellerów. Muszę przyznać, że zaczęłam od rozdziału V. Hańba mi! Ale nie do tego dążę. Gdy zacznie się od rozdziału I, widać, jak stopniowo dążysz do perfekcji w swoim stylu pisania, bo jest on coraz lepszy. Czyta się płynnie. Musisz tylko pamiętać o jednym - nie rozwijaj za bardzo opisów, bo to jest nudne i praktycznie każdy to pomija. Skup się na refleksjach.
    Ubolewam tylko, że tyle Ci schodzi na napisanie rozdziału. Ale obiecuję, że będę grzecznie czekać na kolejny epizod. :P Może nie będę motywować (jakoś się muszę dorwać do Twojego GG o.O)...
    Co do samej treści - cóż, wiesz, jak zaciekawić czytelnika. Fabuła rozwija się powoli, ale wciąga, i to strasznie. Chociaż Violetta momentami mnie irytuje, ale to normalne. Za to podoba mi się, w jaki sposób przedstawiłaś Leona.
    We wszystkich rozdziałach wyłapałam tylko kilka literówek i źle postawionych przecinków. Nie mam się do czego przyczepić!
    Cóż, wypada się już pożegnać. Weny, weny skarbie!
    Pozdrawiam,
    Myaa

    OdpowiedzUsuń
  4. Zapraszam do mnie, narazie tylko prolog ;)
    Opowiadanie o Violettcie, fantasy.

    http://violetta-tpdn.blogspot.com/
    Przepraszam za spam...

    OdpowiedzUsuń
  5. Przeczytałam wszystkie rozdziały. Po prostu brak mi słów ! *-* Ale masz talent, zazdroszczę ci stylu pisania. Nie wiem co jeszcze mogę powiedzieć. Jednym słowem REWELACJA ! :)
    Pozdrawiam i w wolnym czasie zapraszam na moje opowiadania :
    http://www.vilovers-story.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  6. Może nie za bardzo odpowiada mi tematyka... Ale muszę przyznać, że masz talent ;)

    OdpowiedzUsuń